W kinie: Potwór z Martfu (WFF)

potworzma

 

POTWÓR Z MARTFU
32. Warszawski Festiwal Filmowy
reż. Árpád Sopsits

moja ocena: 4/10

 

W naszej części Europy to chyba jakiś aktualny trend, by tworzyć kryminały spowite mrokiem komunistycznej przeszłości i owiane tajemnicą seryjnych morderstw z tamtych czasów. O ile jednak polskie kino (“Czerwony Pająk”, “Jestem Mordercą”) wykorzystuje takie historii, by zgłębiać pokrętne labirynty ludzkiej psychiki, o tyle Árpád Sopsits raczej nie ma takich aspiracji, interesując się przede wszystkich zagadką zbrodni. Mamy rok 1957. Za morderstwo swojej kochanki do więzienia trafia przeciętny mieszkaniec robotniczej, węgierskiej mieściny. Mężczyzna przyznał się do winy, ale karę śmierci zamieniono mu na dożywocie. Kilka lat później tym samym miasteczkiem wstrząsają podobne zabójstwa młodych kobiet. Wraz z przyjazdem młodego, ambitnego inspektora policji wychodzi powoli na jaw, że zbrodnia sprzed blisko dekady nie została należycie rozwiązana. Fabuła “Potwora z Martfu” zbudowana jest z wielu klisz charakterystycznych dla kina kryminalnego – pokazowe śledztwa, szybkie, policyjne kariery, dobrzy, źli i nawróceni policjanci, niewinni oskarżeni i morderca z sąsiedztwa. To, jak starannie reżyser stara się odtworzyć te klasyczne motywy do spółki z próbą jak najwierniejszej rekonstrukcji realiów epoki sprawia, że zapomniano tu o ważnej kwestii. Jeśli chce się tworzyć kino nieco bardziej ambitne, estetyka kryminału nie może służyć jedynie skrupulatnemu i dosłownemu wyjaśnianiu zagadki zbrodni. Powinna stać się pretekstem dla czegoś więcej, np. opowieści o niejednoznacznych ludziach, specyficznych okolicznościach, ambiwalentnych czasach. O tej oczywistej prawdzie w “Potworze z Martfu” ewidentnie zapomniano.

 

 

***
Kasia na WFF powered by:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.