W kinie: Ana, Mon Amour (Berlinale)

anamonam

 

ANA, MON AMOUR
67. Internationale Filmfestspiele Berlin
reż. Calin Peter Netzer

moja ocena: 5.5/10

 

Rumuńskie kino ma pewną obsesję na punkcie relacji rodziców i dzieci. By daleko nie szukać przykładów, w ostatnim swoim filmie Cristian Mungiu w jakimś stopniu o tym opowiadał, a sam Calin Peter Netzer za pokrewną tematykę otrzymał Złotego Niedźwiedzia w Berlinie cztery lata temu. W “Ana, Mon Amour” w pewnym stopniu też ona powraca, ale zakorzeniona zostaje – jak to często w przypadku kina z Rumunii bywa – w szerszym kontekście społecznym.

Ana i Toma ewidentnie tworzą toksyczny związek, bo niszczy go choroba psychiczna dziewczyny. Film praktycznie zaczyna się od tego, że mężczyznę poznajemy w trakcie sesji u psychoanalityka (i tej konwencji utrzymany zostaje film właściwie do końca). U samych podstaw jego relacji z Aną to jednak ona była tą stronę trudniejszą, wymagającą większej atencji i opieki. Coś od samego początku infekowało ten związek, więc Netzer rozbiera go na czynniki pierwsze, by ukazać, że jednej przyczyny, dla której tak dwójka cały czas była ze sobą nieszczęśliwa, jest wiele. Traumatyczne wspomnienia o damsko-męskich relacjach Ana i Toma wynieśli z domu, od bliskich – zarówno rodziny, jak i znajomych – nigdy nie otrzymali prawdziwego wsparcia. Wydawali więc niemałe pieniądze na różnych specjalistów od leczenia psychiatrycznego i farmakologicznego, by otrzymać pomoc, wrócili nawet na łono kościoła. Instytucje w ich przypadku nie stanęły na wysokości zadania, odsłaniając swoją dysfunkcyjność i indolencję. Toksyny do swojego związku wlała też para kochanków – Ana ze swoją uległością i niemożnością okiełznania własnej choroby pozwoliła Tomie przejąć totalną kontrolę nad ich relacją, która w pewnym momencie opierała się na fanatycznej zależności jednego od drugiego.

Netzer skrupulatnie analizuje swój przypadek, ale w jego analizie panuje też spory chaos, który wydaje się dość naturalną koleją rzeczy, jeśli podporządkuje się ton narracji emocjom i uczuciom. Nie ma tu jednak nic bardziej pomysłowego niż skakanie po różnych perspektywach czasowych, zaś ten zabieg sam w sobie faktycznie maskuje sporo scenariuszowych mielizn. “Ana, Mon Amour” to w rzeczywistości nic więcej ponad typowy obraz o destrukcyjnym związku. Takie rumuńskie “Mon Roi”, ale efektownego tempa francuskiej produkcji i bez rewelacyjnego Vincenta Cassela.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.