DVD: Najdłuższy marsz Billy’ego Lynna

billylynn

 

NAJDŁUŻSZY MARSZ BILLY’EGO LYNNA
polska premiera: 15.03.2017
reż. Ang Lee

moja ocena: 4.5/10

 

Ang Lee to bardzo doświadczony reżyser, ale nawet on zagubił się w tej nieznośnej historii, która stara się być jednocześnie filmem antywojennym i dziełem chwalącym poświęcenie i poczucie obowiązku amerykańskich żołnierzy, którzy ryzykują swoje życie w różnych, niespokojnych częściach świata, ale głównie w wojnie z terroryzmem w Iraku. Zostawiając na chwilę fabułę, warto zacząć od tego, że “Billy Lynn’s Long Halftime Walk” ma być kolejnym krokiem ku doskonaleniu filmowej technologii. Nakręcony bowiem został w nowatorskiej formule 120 klatek na sekundę (pięciokrotnie więcej niż zwykle), w technologii 3D, więc tym samym jego przeznaczenie to bycie wyświetlanym w najnowocześniejszych kinach mogących obsługiwać najbardziej wymagające formaty (głupi pomysł, bo w USA tak, jak chciał reżyser, pokazano go chyba tylko w dwóch miejscach). Ja oglądałam film na DVD, więc żadnego z tych efektów właściwie nie doświadczyłam. Dla mnie ten zabieg to zmarnowanie energii i środków przy produkcji, która takich innowacji w ogóle nie potrzebowała, bo mówimy przecież o filmie dramatycznym, a nie o epickim kinie wojennym. Najbardziej spektakularny fragment “Billy’ego Lynna” to stadionowy koncert Destiny’s Child, a nie widowiskowe stracie w Iraku. Tu możemy wrócić do fabuły, skupiającej się wokół kilku godzin z życia dzielnego oddziału Bravo, który na chwilę powrócił z Bliskiego Wschodu, by móc spieniężyć popularność bohaterskiego czynu, rozsławionego przez amatorskie nagranie z pola walki. Ich wtargnięcie do kuriozalnego – z punktu widzenia ich misji jako żołnierzy – świata show biznesu ma pokazać, że wojna to generalnie produkt podobny do koncertu muzycznej super grupy. Wymaga odpowiedniej oprawy, promocji oraz gwiazdy, by się dobrze sprzedać i zyskać „fanów” w społeczeństwie. Billy Lynn i jego koledzy nie są jednak małpami w cyrku. Rozumieją swoje nowe zadanie, ale w tym przypadku rozkazów nie mają zamiaru akceptować na ślepo. Równolegle do tego wątku rozgrywa się też dramat tytułowego bohatera filmu, który liderem swojego zespołu został nieco z przypadku. Próbował dzielnie uratować w trakcie strzelaniny kolegę, ale teraz sam waha się, czy dalej chce służyć krajowi czy raczej z tej służby zrezygnować. Pomijając fakt, iż Ang Lee opowiada dużo banałów, ta fabuła w ogóle się nie klei z technologicznymi rozwiązaniami, które tu zastosowano. Zdjęcia z koncertu, przerywane scenami strzelaniny w Iraku, wyglądają komicznie, a to przecież ma być kulminacja i najbardziej tragiczny moment filmu! Przez większą jego część fajni wydają się też żołnierze z oddziału Bravo (na tle zupełnie pozbawionych jakichkolwiek ciekawszych właściwości postaci drugoplanowych), którzy za dowcipną, często błyskotliwą pozą kryją dość brutalne i realistyczne spojrzenie na swoją misję i rolę w walce z terroryzmem, ale ostatecznie okazują się być stereotypowymi, dzielnymi, wiernymi wojakami amerykańskiej piechoty. Niby wątpią, awanturują się, chcą zaliczać dziewczyny korzystając z chwilowej popularności, ale obowiązek i duma żołnierza zawsze na pierwszym miejscu. Na deser jeszcze jeden absurd. Do roli jednego z dowódców oddziału zaangażowano Vina Diesela. Żebyście nie mieli wątpliwości, że ktoś tu chciał się popisać myśleniem out of the box, to nie jest ten typ żołnierza, co to rozpieprza z broni wszystko, co staje mu na drodze i kierując opancerzony Humvee, łamie przepisy szosując po irackich wioskach, ale gość prawiący mądrości niczym instruktor jogi, w wolnej chwili czytający wiersze. Ciężko więc było ukryć śmieszność tego filmu nawet za pomocą 120 klatek na sekundę.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.