W kinie: Song To Song

songtosong

 

SONG TO SONG
polska premiera: 19.05.2017
reż. Terrence Malick

moja ocena: 6/10

 

Umówmy się – pomimo nazwiska reżysera uznawanego za ikonę kina amerykańskiego, operatora filmowego multi laureata Oscara i najmodniejszych nazwisk w obsadzie (w “Song To Song”: Fassbender, Gosling, Mara, Portman, Blanchett) – w przypadku twórczości Terrence’a Malicka mówimy o kinie właściwie art-house’owym. Być może zazwyczaj trywialnym w treści, ale odważnym w formie, przesuwającym granice języka filmowego, co często wystawia na dużą próbę tolerancję przeciętnego widza. Nie inaczej sprawa ma się z “Song To Song”, które praktycznie stanowi kontynuację “Rycerza Pucharów” z 2015 roku oraz całkowicie naturalną pozycję w filmografii reżysera, jeśli chodzi o to dziesięciolecie. Nie będę ukrywać, że odrzuciło mnie najpierw “Drzewo Życia”, później “To The Wonder”. Następnie jednak, wraz z “Rycerzem Pucharów”, zaczęłam dostrzegać w tej wyjątkowo osobliwej i bardzo autorskiej estetyce fajną wartość dodaną. W “Song To Song” już się do tej maniery amerykańskiego twórcy przyzwyczaiłam. Jeśli bowiem przyjmiemy za pewną formę eksperymentu (i ją zaakceptujemy) farmazony, które wygadują bohaterowie filmu, niestabilną narrację i cierpiącą na konkretne ADHD pracę kamery (choć akurat to, co u Malicka wyprawia Emmanuel Lubezki, to sztuka w pięknej formie), ujrzymy dość prostą historię o uniwersalnych walorach. “Song To Song” łączy się nawet jakoś tam z “La La Land”, bo pokazuje dwoje aspirujących muzyków oraz świat i inne osoby w ich otoczeniu, które wymuszają na nich pewne zachowania, postawy, decyzje. To artyści, którzy zdają się wiecznie czegoś poszukiwać – na pewno sławy, spełnienia, szczęścia, miłości. Czasem jednej z tych rzeczy, innym razem wszystkich na raz, a przy tym ciężko nie odnieść wrażenia, że te ich poszukiwania kiedykolwiek mogłyby się zakończyć. Egzystencjalny niepokój, wieczne napięcie i szlachetna kapryśność losu stają się być integralnie wpisane w życiową sytuację takich jednostek. Gdyby na tym Malick kończył swoją refleksję – przepełnioną nie tylko dygoczącymi obrazami czy nadmiarem piosenek, ale też bardzo wyrafinowaną filozofią – pewnie nie byłoby na co narzekać, ale reżyser ma tę totalnie nieznośną manierę, by wszystko, co pokazuje na ekranie, w pewnym momencie odnieść do jakiegoś absolutu, czegoś, co stoi ponad człowiekiem, co trudno ogarnąć ludzkim umysłem, co w końcu sprowadza całą historię do jakiegoś ordynarnego banału (inna sprawa, czy w ogóle sensownie się w nią wpisuje). Nie znoszę tego u Malicka i nie wiem, czy potrafię mu wybaczyć fakt, iż znów tą nabożnością trochę zepsuł tak ładny, poetycki film.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.