W kinie: You Were Never Really Here (Cannes)

cannes17-500

 

YOU WERE NEVER REALLY HERE
Festival de Cannes 2017
reż. Lynne Ramsay

moja ocena: 3.5/10

 

Jeśli musimy oglądać typowego, amerykańskiego outsidera, to musi mieć on jakieś równie typowe imię. Niech będzie Joe. Ponieważ będzie to facet z przeszłością, musi wyglądać niekorzystnie i niechlujne, musi mieć brodę i kiepską fryzurę, musi mówić mało głównie mamrocząc. Przede wszystkim jednak – powinien mierzyć z własnymi demonami, które uniemożliwiają mu normalną egzystencję. Lynne Ramsay najwyraźniej uznała, że Joe jedna trauma nie wystarczy. Dlatego mężczyzna boryka się nie tylko z powracającymi koszmarami z bliskowschodniego frontu, ale też z widmami katastrofalnych akcji z czasów, gdy był federalnym agentem. Najmocniej w umyśle Joe wyryły się jednak drastyczne wspomnienia z dzieciństwa – widok bitej matki i jego samego, chłopca, który próbuje zagłuszyć jej krzyki obwiązując sobie głowę folią spożywczą. Żebyśmy jeszcze nie mieli wątpliwości, że Joe i matkę nawet wiele lat później łączy jakaś szczególna więź, Ramsay wieńczy ją symbolem przez duże S – „Psychozą” (Norman Bates, pamiętacie?).

Joe nie może mieć zwyczajnej pracy w bibliotece lub na stacji benzynowej, nie może mieć też telefonu komórkowego. Pracuje dla gościa, który zdaje się być brzydszą wersją Olivii Pope – facetem rozwiązującym mniej oficjalną drogą problemy polityków i biznesmenów. Joe kontaktuje się z nim za pośrednictwem sprzedawcy z warzywniaka, bierze zlecenie, a po jego realizacji dzwoni z budki telefonicznej i informuje, że zadanie zostało wykonane. Płatność gotówką. Wiadomo, że sielanka związana z taką formą zatrudnienia nie może trwać wiecznie. To jednak nie skarbówka będzie ścigała Joe, ale jeden ze złoczyńców, z którym ten zadrze. To też nie może banalny czarny charakter – to powinna być osoba z kręgów władzy, przejawiająca jakieś chore skłonności. Zorganizowane stręczycielstwo, porwania młodych dziewczynek, ukryte domy sodomii i gomory w samym sercu Manhattanu – z tym zetknie się nasz antybohater. No właśnie, bo Joe nie może być nieskazitelnym herosem, biegającym po ulicach w kolorowym kostiumie i nowoczesną bronią. Jak przystało na autentycznego antybohatera, obok wspomnianych już psychologicznych ułomności, ma też inne niedoskonałości. Aktywny jest tylko wieczorową porą, jest brutalny, ale nie lubi broni palnej, woli coś bardziej konwencjonalnego, np. młotek. Z dobrych rzeczy – Joe troszczy się o mamę i zależy mu na losie nie tylko wykorzystywanych dzieci.

Ostanie (?) zadanie Joe to ciąg zdarzeń układających się w tandetnie surowe, absurdalnie psychodeliczne obrazy bijatyk, retrospektyw z przeszłości i błąkania się po mieście z ponurą muzyką Jonny’ego Greenwooda lub niepokojącymi piosenkami w tle. Refn z czwartej ligi polskiej piłki nożnej. Lynne Ramsey na konferencji prasowej przyznała się, że scenariusz do filmu pisała właściwie na bieżąco i „You Were Never Really Here” dokładnie wygląda, jak film napisany na kolanie, zrealizowany w kilka, przypadkowych dni wedle paru słów kluczy (antybohater z przeszłością, mroczne przestępstwo, niespokojne miasto nocą, traumatyczne przeżycia, skrzywdzone dziecko). Ja mam inne słowo klucz – film porażka.

 

***
Kasia w Cannes powered by:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.