W kinie: Niech ciała się opalają (WFF)

niechciala

 

NIECH CIAŁA SIĘ OPALAJĄ
33. Warszawski Festiwal Filmowy
reż. Hélène Cattet, Bruno Forzani

moja ocena: 6.5/10

 

Dzieło rzewnie wspominające estetykę wczesnego Roberta Rodrigueza i B-klasowe kino lat 70. Trochę taki duszny western przeniesiony na śródziemnomorską pustynię, gdzie z urwistej skarpy dobrze widać morze, ale ta bryza znad wody jakoś tu nie dociera. Żar leje się z nieba, a pot z ludzkich ciał. Te ciała należą do bandy rzezimieszków, którzy właśnie zrabowali kupę złota i by przeczekać trochę pościg, zatrzymują się w pensjonacie pani Luce. To żaden przytulny hotelik nad morzem, ale wiekowe ruiny, które szalona kobieta prowizorycznie zaadaptowała na swoje atelier, od czasu do czasu goszcząc tu też różne, podejrzane typy. Jak choćby właśnie uzbrojoną bandę Rhino. Wszystko, co może iść nie tak, idzie nie tak. Wspólnicy zaczynają kombinować, jakby tu przygarnąć jak największą część złota dla siebie. Zaś do kochanka Luce przyjeżdża żona z nianią i dzieckiem, które najwyraźniej porwała. “Niech ciała się opalają” na pewno nie jest kinem dla filmowych estetów lub też szczególnie wrażliwych widzów, bo to przede wszystkim psychodeliczna zabawa estetyką exploitation. Dużo to więc brutalności, krwi, nagich ciał, dzikości serca. Wszystko, co brzydkie, staje się tu właściwie jeszcze brzydsze, ale też na swój sposób jaskrawo kiczowate i paranoicznie fascynujące. Mimo sporego (i chyba nie do końca kontrolowanego) szaleństwa formalnego, to na tyle inkluzyjne kino, że pozwala poczuć na własnej skórze to palące słońce, zapach prochu i smród wydzielin z ciał, którym dokucza gorączka złota.

 

 

***
Kasia na WFF powered by:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.