W kinie: Trzy billboardy za Ebbing, Missouri

ebbing

 

TRZY BILLBOARDY ZA EBBING, MISSOURI
polska premiera: 2.02.2018
reż. Martin McDonagh

moja ocena: 8/10

 

Patrząc na współczesne kino z USA, dzieło Martina McDonagha wygląda jak rzecz z innej, filmowej galaktyki. Albo przynajmniej z innej epoki. Chodzi mi o amerykańskie kino lat 50. i 60., które sięgało po mocne, wyraziste historie, tworzyło pełnokrwistych bohaterów i przekazywało uniwersalne prawdy o świecie i ludziach. Nie było efekciarskie, nie upraszczało rzeczywistości. Sięgało po ponadczasowe archetypy funkcjonujące w tekstach kultury od wieków. Takie też jest “Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” – film o najgorszym do promocji tytule, ale wspaniale zagrany (każda rola jest tu złota) i napisany (scenariusz naszpikowanymi jest błyskotliwymi dialogami, które są właśnie dialogami, a nie monologami wygłaszanymi przez poszczególne postacie). Tytułowe trzy billboardy na drodze przy miasteczku w Missouri postanawia wykorzystać Mildred Hayes (wspaniała Frances McDormand) – rozgoryczona i pogrążona w żałobie matka, która nie może pogodzić się z tym, iż lokalna policja dowodzona przez szeryfa Billa Willoughby’ego (wspaniały Woody Harrelson) nie złapała jeszcze mordercy jej nastoletniej córki. Ciężko nie sympatyzować z załamanym rodzicem, ale jednak Mildred robi wszystko, by zniechęcić do siebie wspólnotę, której jest częścią. Wściekle pragnie bowiem jednocześnie zemsty i sprawiedliwości, którymi otoczenie nie może jej obdarować.

“Trzy billboardy…” są więc zarówno egzystencjalną opowieścią o gniewie i bezsilności wobec okrucieństwa i krzywdy, godzeniu się z paskudnym losem, ale też surowym świadectwem wystawionym małomiasteczkowej solidarności. Personifikacją tejże jest postać porywczego błazna w policyjnym mundurze (wspaniały Sam Rockwell) – najbardziej nieoczywistej i fascynującej postaci w uniwersum McDonagha. Dixon uczy nas, że żaden człowiek nie jest czarno-biały, a naturalną cechą ludzką jest zmiana, dokonująca się w nim poprzez doświadczenie i otwarcie na drugą osobę czy rzeczywistość w szerszym ujęciu niż ta, którą obejmujemy wzrokiem. I wydawać by się mogło, że te “Trzy billboardy…” to film wyjątkowo ponury i umoralniający w wymowie, ale nic z tych rzeczy. Z tego mądrego łączenia konwencji i emocji powstała brawurowa czarna komedia, która dzięki swej przewrotności i przebojowości nie może przytłaczać czy pouczać. Ot, autentyczna komedia ludzka w najczystszej i najszlachetniejszej postaci.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.