W kinie: Venom

venom

 

VENOM
polska premiera: 5.10.2018
reż. Ruben Fleischer

moja ocena: 4/10

 

Bardzo dużo pozafilmowych emocji towarzyszyło tej premierze, a tak naprawdę tylko część z niepokojów odnajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. “Venom” nie jest aż tak fatalną produkcją, jak to miało być, ale też nie jest dziełem udanym. Filmy o superbohaterach nigdy nie grzeszyły oryginalnością. Opierają się o podobne scenariusze i rozwiązania fabularne, choć poszukuje się dla nich nowych formuł. “Venom” Rubena Fleischera ewidentnie miota się między aspiracjami “Deadpoola” w jego pikantnym dowcipie i brawurze, pozostając ostatecznie niestety nieco pozbawioną charakteru superbohaterską produkcją dla całej rodziny. Venom reprezentuje gatunek kosmicznego symbionta, których kilka sprowadza na ziemię opętany kompleksem Boga miliarder naukowiec, dr Carlton Drake (Riz Ahmed). Aby przeżyć na naszej planecie, pozaziemska istota potrzebuje jednak ludzkiego żywiciela, a nie każdy jest w stanie przeżyć zespolenie z tym dziwnym organizmem. Udaje się to bezrobotnemu dziennikarzowi Eddie’mu Brockowi (Tom Hardy), który chcąc zemścić się na dr Drake’u, któremu zawdzięcza utratę pracy, domu i narzeczonej, zostaje nosicielem Venoma. Symbionty mają oczywiście plan agresywnego skonolonizowania ziemi i mając potężnego sojusznika pod postacią szalonego bogacza dysponującego rakietami, szanse realizacji ich planu wyglądają na całkiem spore. Okazuje się, że nie wolno jednak przeceniać możliwości dwóch nieudaczników – tego ziemskiego Eddie’go i jego odpowiednika z kosmosu, Venoma.

To w ogóle ciekawa sprawa, bo w tym filmie tak naprawdę to nie człowiek otrzymuje super moce i może ratować ziemię przed najbardziej absurdalnym zagrożeniem. Posiada je wyłącznie wtedy, gdy zostaje żywicielem symbionta. W dodatku ów symbiont ma własną osobowość i charakter(ek) oraz w sumie dość łatwo może zdominować właściciela swojej ziemskiej powłoki. Jeśli ten nie zaakceptuje nowego lokatora w swoim organizmie, to też już prosta droga do zakładu psychiatrycznego. Patrząc bowiem na takiego nosiciela z boku, dość łatwo można mu przypisać poważną schizofrenię, a nie koegzystencję z organizmem z kosmosu. Nie wspominając już o tym, że symbiont dość łatwo może zjeść delikwentowi organy wewnętrzne i znaleźć sobie nowego żywiciela. To wszystko stanowi wprowadzenie do jednego z najciekawszych wątków filmu Fleischera (i zarazem tego najbardziej przez scenarzystów sponiewieranego). Ludzcy bohaterowie to totalnie schematyczne postacie, żywcem wyjęte z kiczowatych produkcji z lat 90. i wcześniejszych tego typu. Michelle Williams biega po ekranie w ubraniach licealistki i wygłasza strasznie głupie kwestie, a wciela się w rolę odważnej i przebojowej prawniczki. Zapowiadany w kolejnej części “Venoma” przeciwnik dla Brocka i jego kumpla wygląda jak psychopata również przytargany ze starych Batmanów. Jedynie skomplikowana relacja tej dwójki jakoś w filmie wygląda – bywa humorystyczna i sympatyczna. Venom to najfajniejszy typ w filmie, ale jego przemiana ze złoczyńcy w kumpla Brocka i narodziny ich przyjaźni, rozpisali tu chyba twórcy bajek animowanych dla dzieci.

“Venom” na pewno zasługiwał na lepszy film – przyzwoity scenariusz i odważną reżyserię. Zwłaszcza że ta postać aż prosi się o mniej stereotypową ekranizację. Nie może być tak, że Hardy gra w jakiejś bromance’owej komedii, a cała reszta w B-klasowej produkcji superbohaterskiej, w której na próżno szukać nie tylko odrobiny kreatywności, ale przede wszystkim jakiejkolwiek logiki (nawet takiej najprostszej typu zdjęcia w telefonie można wysłać telefonem, a niekoniecznie dostarczać cały telefon do zainteresowanego). Jeśli producenci się nie opamiętają przed drugą częścią, może nie zbawić jej nawet Woody Harrelson, a byłoby trochę szkoda marnować niezły, rozrywkowy potencjał tej serii.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.