Netflix: Roma

roma

 

ROMA
polska premiera: 14.12.2018
reż. Alfonso Cuarón

moja ocena: 8/10

 

Czarno-biały film bez fajerwerków, ale sam w sobie będący niesamowitą petardą. Triumfem czystego arthouse’u i kina kameralnej prostoty nad przeładowanymi fabularnie i wizualnie produkcjami, które taki Netflix prezentował widzom chociażby w tym roku. Alfonso Cuarón wraca do Mexico City swojego dzieciństwa, gdzie jako chłopiec urodzony w zamożniejszej klasie średniej, dorastał w okolicznościach bliskich bohaterom “Romy”. A właściwie bohaterkom, bo w centrum filmu reżyser umieścił kobiety, wokół których hałasuje gromadka dzieci i notorycznie zwalnia się przestrzeń z powodu wiecznie nieobecnych mężczyzn. Głową domostwa w tytułowej dzielnicy Roma – niejako z dziejowej konieczności – staje się Pani Sofia, której w opiece nad dziećmi i domem pomaga sędziwa matka oraz dwie służące. To perspektywa jednej z nich, niepozornej Cleo – dziewczyny z głębokiej prowincji, o wyraźnie autochtonicznych korzeniach – stanie się w “Romie” tą dominującą. Bynajmniej nie dlatego, że Cuarón chce oddać sprawiedliwość klasom niższym, ale to spojrzenie wydaje się po prostu dużo ciekawsze. Dramat porzuconej przez męża Sofii, odsłaniany poprzez okazjonalne spotkania z dawnymi wspólnymi przyjaciółmi małżeństwa i przepełnionymi rozpaczą pokątnymi rozmowami telefonicznymi, mimochodem słyszanymi przez cichą Cleo, wybrzmiewa w takiej optyce z dużo większą siłą. Także krwawa rewolucja, która zastanie bohaterki filmu w trakcie zakupów w centrum meblarskim i którą obserwować będą głównie z perspektywy sklepowego okna, ma tu swój osobliwy ciężar. W końcu relacja Sofii i Cleo, tak naznaczona statusem ekonomicznym i klasową przepaścią, rysuje się jako cudowna osobliwość na niespokojnym oceanie historycznych czasów i osobistych okoliczności. Wyraźnie rozgraniczona na rolę chlebodawczyni i służącej, ale jednak zbudowana na fundamentach wzajemnego szacunku, solidarności, empatii i – mimo wszystko – dziwnej wariacji siostrzanej miłości. Cuarón gloryfikuje kobiety zjednoczone w obliczu kryzysu czy krzywdy, bo w tym (całkiem słusznie) dostrzega nieokiełznaną siłę, która pomoże im przetrwać wszystkie burze.

Ponieważ “Roma” to film o kobietach, jego najbardziej dramatyczny moment musiał rozegrać się na porodówce. Zapowiadany wcześniej iluzorycznie nic nieznaczącym epizodem z świątecznej celebry, gdy potrącona przez tańczącą parę ciężarna Cleo tłucze kieliszek z noworocznym toastem. W ogóle malarskie wręcz skupienie na detalu z jednej strony (jeszcze nigdy ujęcia pieniącej się na kamiennym chodniku wody czy samochodowej opony wjeżdżająca w psie odchody nie miały takiego ciężaru symbolicznego), z długiej – szlachetne ujęcia panoramiczne budują piękny, nostalgiczny rytm tej opowieści i słusznie przywołują Lava Diaza jako punkt odniesienia dla specyficznego, pozornie przypadkowego kadrowania, przelotnego uchwycania postaci na tle misternych wnętrz wypełnionych bibelotami i niezwykłych w swej zwyczajności plenerów. Opowiadania historii przez epizodyczne, totalnie prozaiczne sytuacje z domowego, codziennego ceremoniału. Na tle szczerych intencji “Romy” – własne, melancholijne wspomnienie czasów dzieciństwa vs udręka i cierpienia różnych bohaterów tego autobiograficznego spektaklu – nienaturalnie wybrzmiewa finał tej rodzinnej sagi, gdy po nawałnicy w domu przy Calle de Tapeji znów wschodzi słońce i wszystko ma powoli wracać do normalności. Choć po tym, co się wydarzyło w życiu zarówno Sofii, jak i Cleo, nie wydaje się, że ten powrót faktycznie mógłby być tak aksamitny, jak sugeruje to Cuarón. Ostatecznie to artystyczna rekonstrukcja jego osobistych doświadczeń, więc kimże jesteśmy, by ją poprawiać. Tym bardziej, że naprawdę w przypadku “Romy” obcujemy z przyszłym klasykiem kina drugiej dekady XXI wieku, a być może i całej jego pierwszej połowy – co do tego pierwszego nie mam żadnych wątpliwości.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.