W kinie: The Dead Don’t Die (Cannes)

deaddont

 

THE DEAD DON’T DIE
Festival de Cannes 2019
reż. Jim Jarmusch

moja ocena: 6/10

 

Dzieją się dziwne rzeczy. Dzień trwa zdecydowanie zbyt dłużej niż powinien, co naukowcy tłumaczą zakłóceniami trajektorii obrotu ziemi wokół słońca i o co gorąco się sprzeczają. Tymczasem skutki zagadkowych anomalii zaczynają odczuwać mieszkańcy małej mieścinki Centerville. Najpierw znikają domowe zwierzaki, potem umarli wstają z grobów i atakują lokalsów. To skończy się źle – jak mantrę powtarza policjant Ronnie (Adam Driver), który wraz ze swoim szefem (Bill Murray) bierze na swoje barki ciężar opanowania sytuacji. Patrząc na zagrożenie – inwazja nieumarłych, zachowują się przy tym wszystkim zaskakująco spokojnie. Rolę rozdygotanej panikary w tej rzeczywistości przejmuje jedynie policjantka Mindy (Chloë Sevigny). Sprzymierzeńcem stróżów prawa chwilowo zostanie Zelda Winston (Tilda Swinton) – tajemnicza przybyszka niby ze Szkocji, która przejęła tutejszy zakład pogrzebowy. Gdy nie uszczęśliwia zmarłych kolorowym makijażem, podnosi swoje umiejętności w operowaniu samurajskim mieczem. Nie da się ukryć, że tym filmem Jarmusch nie tylko wysyła list miłosny do najbardziej kultowych dzieł o zombie apokalipsie w historii kina autorstwa George’a Romero, ale też dekonstruuje utrwalony w popkulturze schemat dla tego typu produkcji. Jak na fabułę o końcu świata spowodowanym atakiem nieumarłych, niewiele się tu dzieje. Narracja idzie własnym, niespiesznym tempem, które w toku akcji nadają wspomniani stróże prawa ze swoim wyjątkowo stoickim usposobieniem. Surrealistyczny, czarny humor potrafi być zarówno przebojowo samoświadomy, odwołując się nie tylko do filmografii samego reżysera, ale też kariery jego aktorów, jak również lekko pretensjonalny.

To, co jednak najbardziej gryzie się z charakterystyką Jima Jarmuscha, jakiego znamy, to ten jasny przekaz polityczno-społeczny. Proekologiczny i anty Trumpowy – tyleż ważny, ile koniunkturalny. Podany w filmie bez grama wyrafinowanej aluzji, literalnie prosto w twarz. Nawet jeśli jest trochę ironii w tym, że ostatecznie wypowiadają go zombiaki patrzące w telefony komórkowe i szukające Xanaxu oraz grany przez Toma Waitsa miejscowy outsajder, żyjący całe życie poza społecznym nawiasem. Dalej poruszamy się w obrębie kina operującego najbardziej czytelnymi i najprostszymi środkami. Zbyt prostymi.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.