W kinie: Midsommar

midsommar

 

MIDSOMMAR
polska premiera: 5.07.2019
reż. Ari Aster

moja ocena: 6.5/10

 

Jeśli celem Ariego Astera było bezpardonowe obśmianie horroru jako filmowego gatunku, wykonał tę robotę po mistrzowsku. Oczywiście, że piszę to pół żartem, pół serio, bo nie tyle co wysiłki młodego reżysera, doceniam jego wielkie ambicje, które – jak wiadomo – mogą artystycznie napędzać każdego twórcę, a jednocześnie stanowić potężny balast. I trochę w tym właśnie tkwi problem “Midsommar” – dzieła arcy ambitnego, rzucającego wyzwanie tyleż gatunkowym kliszom, ile przyzwyczajonemu do nich widzowi. Garściami czerpiącego z dorobku światowego kina, a przy tym do swoich inspiracji podchodzącego buńczucznie i błyskotliwie. Spójrzmy choćby na wprowadzającą do fabuły wiwisekcję relacji głównych bohaterów, Dani (Florence Pugh) i Christiana (Jack Reynor). Ukazaną w niepozornych rozmowach telefonicznych, słowach innych – przede wszystkim kumpli chłopaka – oraz niebywałego bagażu emocjonalnego, który nosi dziewczyna, też niedługo zaraz koszmarnej tragedii, jakiej doświadczy. To, jak Aster pokazał przeszywającą samotność w związku, bolesną asymetrię uczuć, sytuuje go gdzieś w okolicach “Scen z życia małżeńskiego” Bergmana, który dodatkowo tę genialną przenikliwość szwedzkiego dzieła przetłumaczył na język współczesnych milenialsów. Krajobraz po dramatycznych wydarzeniach z życia Dani rozładował kapitalną w swym komediowym tonie sceną, gdy dobrze zapowiadający się bromance z euro tripem jako motywem przewodnim, niweczy dołączenie do ekipy przeżywającej żałobę dziewczyny.

Ten właściwy horror rozpoczyna się wraz z wylądowaniem bohaterów na szwedzkiej prowincji. Wyjątkowo jasnej, pogodnej i pastelowej. To przekorny i odważny pomysł, by folkowe kino grozy rozgrywać w pełnym słońcu, ale to także ostatnia rzecz, jaką w “Midsommar” można się zachwycić. Klimatu temu filmowi odmówić nie można, ale trudno mu się poddać, gdy Aster nieustannie i tak spazmatycznie mruga do widza okiem, równocześnie próbując zachować groteskową wręcz powagę w schematycznych (albo po prostu bezsensownych, jak cały wątek “naukowej” rywalizacji Christiana i jego kolegi) zachowaniach swoich bohaterów i tego, co na łonie zamkniętej, skandynawskiej wspólnoty ich spotyka. Każdy zwrot akcji okazuje się boleśnie przewidywalny, a obiecywana dekonstrukcja gatunku pachnie niezłą hochsztaplerką. Na takim przechrzczonym paliwie “Midsommar” dojeżdża do swojego finału – intensywnego, barwnego, ale też przesadnie histerycznego. Zdecydowanie za łatwo przeobrażającego się w antropologiczne break up movie. To niesamowite, że ktoś tak zdolny, tak diabelsko świadomy atrakcyjności rustykalnych scenerii, detali, rytuałów nie potrafił zadbać o odpowiedni balans śmieszkowania i powściągliwości. W tym pierwszym przypadku przegina w stronę humoru na poziomie “Scary Movie”, w drugim – zbyt ufa efektom budowanym wyrazistą ścieżką dźwiękową czy afektywną stroną wizualną, które w końcu stają się dość męczące.

Pomimo wielu rys i nomen omen jaskrawych niedociągnięć, stawiam wyżej “Midsommar” niż “Hereditary”, które po prostu było jeszcze bardziej niedoskonałe. Nowy film Astera jest bogatszy w znaczenia, przesiąknięty fajowymi inspiracjami, odważniejszy formalnie. Wykonuje bardziej widowiskowy niż poprzednik skok na miano arcydzieła. Nawet jeśli ponosi w tym tak spektakularną porażkę.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.