W kinie: Małe Kobietki

littlewo

 

MAŁE KOBIETKI
polska premiera: 31.01.2020
reż. Greta Gerwig

moja ocena: 5.5/10

 

Trzeba oddać Louisie May Alcott, że w czasach, kiedy powstała jej książka, była ona powieścią niemalże wywrotową, a na pewno ostro feministyczną. Czasy – na szczęście – się zmieniają i dzisiaj “Małe Kobietki” zalatują raczej zapachem naftaliny, aniżeli sieją emancypacyjny ferment. Z drugiej strony, jeśli ktoś miałby tę historię odczytać na nowo, to Greta Gerwig wydaje się właściwą osobą na właściwym miejscu. Nie dziwi, że centralną postacią swojego filmu reżyserka uczyniła Jo March (Saoirse Ronan) – niegdyś alter ego autorki literackiego pierwowzoru, a dziś charakteru hołdującego podobnym wartościom i postawom jak sama Gerwig, która stara się kruszyć szklane sufity w branży ciągle zdominowanej przez męski punkt widzenia. Dlatego tak walczy o wyrwanie swoich bohaterek z melodramatycznego kontekstu i oddanie im wolności wyboru – bez względu na to, czy chodzi o pożądane w tamtych czasach rychłe zamążpójście czy realizację własnych ambicji wbrew społecznym oczekiwaniom i standardom. W tym feministycznym wymiarze “Małym Kobietkom” wyraźnie brakuje choćby grama pikanterii. Porusza się ten kierunek narracji po wyjątkowo łagodnym torze, irytuje naiwnością drzemiącą w konstrukcji szczególnie tej najambitniejszej z sióstr, Jo, która staje się głosicielką najbardziej wyświechtanych, archaicznych frazesów. Na jej tle na prawdziwie autentyczną i ciekawą bohaterkę wyrasta najmniej lubiana z panien March – Amy (Florence Pugh). Wieczna złośnica, wyjątkowo surowa względem siebie, ale jednocześnie kobieta twardo stąpająca po ziemi, która poradzi sobie w każdych okolicznościach i postać tragiczna, skrywająca miłość do mężczyzny zakochanego w jej siostrze. Moje serce biło mocniej, gdy Amy pojawiała się na ekranie. Paradoksalnie biło ono także całkiem żywo, gdy obcowaliśmy z tym cukierkowym obrazem rozczulającego siostrzeństwa. Najpierw w wersji dziecięcej idylli, później postawionego w obliczu blasków i cieni dorosłości. Czułość i prostolinijność tej relacji powinny poruszyć największego twardziela. Długo nie rozumiałam zabiegu z chronologicznymi przeskokami, które tylko szarpały rytm tej opowieści i nie dawały wrażenia panowania reżyserki nad strukturą filmu. Ostatecznie w finale ten zabieg nadał “Małym Kobietkom” fajnego meta kontekstu, w którym to, co ważne było dla Alcott znalazło wspólny mianownik z tym, co ważne dla Gerwig, równocześnie proponując najlepiej zrozumiałe współcześnie spojrzenie ma tematykę filmu, ale też sztukę adaptacji literackich klasyków. Szkoda, że ten błysk z oczu “Małych Kobietek” tak mocno i zadziornie bije tylko ten jeden raz.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.