W kinie: First Cow (Berlinale)

firstcow

 

FIRST COW
Berlinale 2020
reż. Kelly Reichardt

moja ocena: 7/10

 

Kelly Reichardt w “First Cow” znów udowadnia, że jest wielką miłośniczką westernów, która wie tyle o tym klasycznym, amerykańskim gatunku, że z niezwykłą swobodą może go dekonstruować w zaskakujących kierunkach. Kilka lat temu w “Meek’s Cutoff” kobiecymi rękoma rozprawiała się z mitologią buńczucznego podboju Dzikiego Zachodu przez pierwszych, jankeskich osadników. W swoim nowym filmie nowe, przewrotne przesłania niesie kameralna historia męskiej przyjaźni osadzona w realiach lat 20. XIX wieku. Ona ma bardziej prestiżowe pochodzenie niż ja – powie o krowie bogatego posiadacza ziemskiego Chiefa Factora (Toby Jones) niejaki King Lu (Orion Lee), gdy pozna jej drzewo genealogiczne. Skąd wziął się w błotnistych czeluściach dzikiego Oregonu posługujący się nienaganną angielszczyzną Chińczyk – w sumie nie wiadomo. Znamy natomiast genezę jego przyjacielskiej relacji z jegomościem o imieniu Cookie (John Magaro). Mężczyzna podaje przybyszowi z Azji pomocną dłoń, gdy ten znajdował się w poważnych tarapatach. Gdy się z nich wykaraskał i panowie znów się spotkali, zaczęli razem układać sobie życie na rubieżach ciągle nieskolonizowanego do końca jeszcze stanu. Cookie (imię przecież zobowiązuje!) przyznaje się do cukierniczych umiejętności, w okolicy pojawiła się rzeczona krowa, która daje mleko, czemu więc nie rozkręcić słodkiego biznesu w miejscu, gdzie buro, szaro i ponuro. Pączki produkowane przez chińsko-amerykańską parę robią furorę zarówno wśród białych osadników, jak i miejscowych Indian. Problem polega tylko na tym, że ich najważniejszy składnik Cookie i King Lu pozyskują w nielegalny sposób.

Narracja w “First Cow” rozkręca się w wyjątkowo powolny sposób, choć właściwie w żadnym stopniu nie osiąga gorącego klimakterium. Do końca konsekwentnie pozostaje liryczna i dystyngowanie szlachetna. Przyjemna i rozgrzewająca jak ciepłe mleko. Reichardt sięga po wiele klisz i motywów, które spaja właściwie bezszwowo. Gdy jej film tryska łobuzerską energią bromance’u w ubłoconym kostiumie, wychodzi z filmu druga warstwa o zderzeniu kultur i charakterów, a potem jeszcze trzecia – rozkosznie satyryczna przypowieść o narodzinach autentycznie dzikiego kapitalizmu, tworzących się pierwszych nierównościach społecznych w czasach, gdy na próżno szukać na mapie kontynentu amerykańskiego wielkich metropolii. I legendy tych, którzy cwanym sposobem starają się naruszyć status quo. Pat Garrett i Billy Kid mieli w rękach broń, a orężem bohaterów “First Cow” zostały pączki z miodem i cynamonem, wokół których rośnie nie tylko mały biznes, ale też spontaniczna wspólnota zmęczonych kolonizacją i wiecznie niezrealizowanymi marzeniami o bogactwie na nowej ziemi ludzi.

“First Cow” choć w środkach wyrazu jest kinem raczej surowym, potrafi uderzyć ciepłem i rozczulić melancholijnym tonem. Ten ostatni wybrzmiewa najdonioślej w pierwszym akcie filmu, gdy w czasach współczesnych spacerująca z psem po lesie Alia Shawkat wykopuje w ziemi dwa szkielety. Gdy widzimy ją po raz pierwszy, scena ta wydaje się wręcz przerażająca. Zestawiona z opowieścią sprzed 200 lat całkowicie zmienia swój wydźwięk, stając się nostalgiczną puentą dla amerykańskiej prehistorii. Znów jak w przypadku Reichardt – zgoła odmiennej niż ta z popularnych tekstów kultury.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.