W kinie: Rizi (Berlinale)

rizi

 

RIZI
Berlinale 2020
reż. Tsai Ming-Liang

moja ocena: 5.5/10

 

Znajoma twarz Lee Kang-shenga. Mężczyzna patrzy za szklaną szybę z fotela w pustym domu. Pada deszcz, wieje wiatr, ale dookoła przygnębiająca cisza. Nie trudno odgadnąć, że takich dni w życiu bohatera nowego filmu Tsaia Ming-Liang jest wiele. Nuda, pustka i te nieznośne bóle pleców. Ponad 50-letni, ulubiony aktor tajwańskiego mistrza ciągle wygląda atrakcyjnie i przyciąga uwagę swoją nienaganną sylwetką. To, co widać z zewnątrz bywa jednak zwodnicze, bo we wewnętrzu ciało Lee Kang-shenga nieco się psuje. Inspiracją dla “Rizi” były faktyczne perypetie zdrowotne aktora, który nabawił się bolesnych problemów z plecami i kręgosłupem. Doświadczenia związane z rehabilitacją wykorzystał zarówno Lee, jak i Tsai. Drugim bohaterem filmu jest inny samotnik, Anon (Anong Houngheuangsy), któremu przyglądamy się, gdy przygotowuje składniki na potrawę rybną i warzywną zupę. Młody mężczyzna pracuje starannie, w skupieniu i odosobnieniu. Jego drogi przetną się w końcu z cierpiącym Kangiem. Cicha kontemplacja nad ciałem, jego ograniczeniami i niedyspozycjami. Rachityczna zaduma nad alienacją, która chyba jeszcze nigdy u Tajwańczyka nie miała tak fizycznego wymiaru. W “Rizi” mamy wszystko to, co stanowi wizytówkę niepodrabialnego stylu i wyciszonego kina Tsai Ming-Lianga, brakuje w nim jedynie emocji. Wybrzmiewają one z odpowiednią mocą jedynie w finale filmu, kiedy ciężar opowieści przenosi się na postać młodego Anona, co daje nadzieję na zmianę warty w tajwańskim układzie mistrza slow cinema. Gdy reżyser skupia się na Kangu i jego rehabilitacyjnych aktywnościach, więcej w tym przyziemnej dokumentalistyki, aniżeli “Tsaiowej” metafizyki, a tego pierwszego w filmie jest po prostu dużo więcej.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.