Perły Klasyki Filmowej (11): Berlinale 1994

PRZEŻYJMY TO JESZCZE RAZ… BERLINALE 1994

Festiwal w Berlinie – zaraz po Nowych Horyzontach – jest chyba moją ulubioną, filmową imprezą. Podczas gdy Cannes to wydarzenie, jasne – z większym rozmachem i prestiżem, zwłaszcza w zakresie oferty programowej, mocniej branżowe i zamknięte (choć to też ostatnio się odrobinę zmienia), Berlinale to festiwal zarówno dla przedstawicieli branży, dziennikarzy, filmowców, ale też zwykłych widzów. Filmy można oglądać w kilku kinach rozsianych praktycznie po całym mieście, a masowa dostępność biletów i ich dystrybucja zróżnicowanymi kanałami wydają się bardzo w porządku. Samo miasto sprzyja zdecydowanie mniej napiętemu czy nerwowemu korzystaniu z festiwalowej oferty, tylko pora roku – koniec zimy – przemawia trochę na jego niekorzyść.

berlnd

Powracając do jednej z edycji z przeszłości, zaczęłam się zastanawiać, kiedy do Berlinale faktycznie przylgnęła etykieta najbardziej politycznego festiwalu z tzw. wielkiej trójki. Wiadomo, że jego geneza ze stworzeniem wolnego forum dyskusji o filmie w podzielonym mieście w gorącym, zimno-wojennym okresie, gdy właśnie tam jak w soczewce kumulowały się światowe napięcia i animozje, implikuje polityczne konotacje, ale moim zdaniem w samym programie festiwalu przez wiele dekad nie było tego widać. Patrząc na sekcje konkursowe z kilkunastu pierwszych edycji, jest tam raczej ukierunkowanie na dość różnorodne produkcje, nawet z przewagą takich o stricte artystycznych walorach, podążających za aktualnymi trendami (nagrody otrzymywali w Berlinie choćby Godard, Antonioni, Bergman). Przełomowy w kwestii rozpolitykowania festiwalu mógłbyć rok 1970, gdy imprezę przerwano, nie przyznając nagród, bo w konkursie znalazł się film bardzo kontrowersyjny z właśnie politycznych względów. Być może kiedyś wrócę do tej edycji i opiszę tę sytuację dokładniej, bo teraz zajmuję się zupełnie innymi czasami. A w 1994 roku główny werdykt jury pod przewodnictwem producenta filmowego Jeremy’ego Thomasa (stał za dziełami Roega, Bertolucciego czy Cronenberga), mógł uchodzić za mocno polityczny.

inthename

Złoty Niedźwiedź w 1994 roku dla W IMIĘ OJCA Jima Sheridana to werdykt z gatunku i zasłużonych, i sprawiedliwych, konfrontując ten film z innymi pozycjami z sekcji konkursowej. Wiele z nich to tytuły niedostępne, obskurne i raczej szerzej w ogóle nieznane. Choć sama Berlinale 1994 odhaczam jako festiwal zaliczony w dość skromnej formie (raptem 11 z 21 tytułów udało mi się odnaleźć, z czego 4 widziałam wcześniej), to chyba niewiele straciłam, bo filmy wyróżnione akurat obejrzałam praktycznie wszystkie. Wracając do Sheridana, wiele lat temu W IMIĘ OJCA zrobiło na mnie duże wrażenie jako dzieło odnoszące się do tematyki konfliktu irlandzko-brytyjskiego, ale jednocześnie głęboko humanistyczne i boleśnie uniwersalne, z surowością skupione na portretowaniu nadużyć władzy, bezsilności ofiar, ludzkich dramatów, które nigdy nie traci z oczu człowieka. W hollywoodzkim schemacie W IMIĘ OJCA gubi się tylko raz – w finale sięga po efektowne, ale tanie chwyty, których ta historia nawet nie potrzebowała. Główną rolę w filmie zagrał Daniel Day-Lewis, który w latach 90. miał status wielkiej gwiazdy – przed filmem Sheridana zagrał przecież w WIEKU NIEWINNOŚCI Scorsese i epickim widowisku OSTATNI MOHIKANIN. Brytyjczyk znajdował się w gronie ówczesnych gorących nazwisk w branży, tuż obok takich postaci jak Kevin Costner, Keanu Reeves, Michelle Pfeiffer. Dziś widać, jak różnie potoczyły się losy aktorskich ikon sprzed trzech dekad i jak przewrotna bywa sława, choć Daniel Day-Lewis akurat od początku własną karierą kierował w wyjątkowo mądry sposób. Dziś z perspektywy aktorskiego emeryta z wyboru na pewno może być dumny z własnych osiągnięć.

Drugą, najważniejszą nagrodę Berlinale sprzed ponad ćwierć wieku, Srebrnego Niedźwiedzia, otrzymała kubańska produkcja TRUSKAWKI I CZEKOLADA. Tytuł smaczny i zachęcający, film na pewno ważny w kontekście rozliczeń społecznych stosunków w kraju najdłużej funkcjonującego w komunistycznym reżimie, krytyczny wobec politycznych dogmatów, na których opierała się państwowość Kuby, ale dzieło, które nie wytrzymuje próby czasu. Przez chwilę TRUSKAWKI I CZEKOLADA obiecują nostalgiczną narrację w duchu CALL ME BY YOUR NAME, ale okazują się nieznośnie rozgadaną fabułą bazującą na dość statycznym studium relacji pary bohaterów, w których słowach i ustnych przekazach wyłożone zostaje rozliczeniowe credo filmu. Jak ktoś gustuje w wyniosłych, akademickich dyskusjach, to dzieło Tomása Gutiérreza Alea i Juana Carlosa Tabío idealnie wpisuje się w taki właśnie styl.

W ramach polskich wątków oczywiście nie można przejść obojętnie obok Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię dla Krzysztofa Kieślowskiego. TRZY KOLORY: BIAŁY to na pewno najmniej efektowny z filmów, które powstały w ramach ikonicznej trylogii, ale czarujący narracyjną lekkością i dowcipem oraz swojskim – z perspektywy widza znad Wisły – klimatem. W ogóle Berlinale i Wenecja mogą się pysznić nad Cannes. Podczas gdy te dwa festiwale doceniały polskiego twórcę w jego artystycznie najważniejszym primetime’ie, na Lazurowym Wybrzeżu kiedy też mieli taką okazję, nie poszli w ich ślady. Dziś mogą tego żałować.

crissy

Aktorskie wyróżnienia na Berlinale 1994 nie mogą być bardziej od siebie odległe. Z jednej strony hollywoodzki gwiazdor Tom Hanks, dla którego FILADELFIA (typowy przykład amerykańskiego “ważnego filmu na ważny temat” nastawionego na poruszenie i wzruszenie widza, w którym wiadomo, kto reprezentuje jasną i ciemną stronę mocy) była głównym krokiem do aktorskiej ekstraklasy. Z drugiej – dziarska debiutantka na dużym ekranie Crissy Rock, która do BIEDRONECZKO, BIEDRONECZKO Kena Loach trafiła prosto z komediowych scen Anglii. Wyszczekana Brytyjka doskonale odnalazła się w będącym blisko ludzkich spraw kinie Loacha, wcielając się w rolę desperacko marzącej o własnej, normalnej rodzinie kobiety, której opieka społeczna zamiast pomagać bezczelnie odbiera kolejne dzieci. Historia oczywiście na faktach, powstała w oparciu o drobiazgowy, dokumentalny research. Gdyby układać kanon podstawowych dzieł jednego z najbardziej zaangażowanych reżyserów na tym świecie, BIEDRONECZKO, BIEDRONECZKO miałoby spore szanse, by do niego trafić.

Także kino azjatyckie na tym festiwalu miało swojego fajnego reprezentanta, który w dodatku z niemieckiej imprezy wyjechał z niesławną już dziś Nagrodą Alfreda Bauera. W HWA-OM-KYUNG reżyser Jang Sun-woo zrealizował zgoła szalony pomysł, przenosząc fabułę powieści opartej na buddyjskiej sutrze ze starożytnych Indii do współczesnej Korei. Osierocony chłopiec po śmierci ojca wyrusza w podróż, by odszukać matkę, której nigdy nie poznał. To nie cel tej tułaczki okazuje się jednak najważniejszy. Wszystko, co go spotyka w jej trakcie, przybliża go do oświecenia. Podróż bohatera wydaje się trwać całe życie, wszystko wokół niego się zmienia, on sam zaś pozostaje dzieckiem, które posiada coraz większą wiedzę i doświadczenie. Tak, HWA-OM-KYUNG to doskonały, bo bardzo przystępny przewodnik po buddyjskiej filozofii i wartościach, przekazanych za pośrednictwem ciekawego artystycznie filmu.

rgodsob

Do moich ulubionych odkryć filmowych 44. edycji Berlinale zaliczę na pewno ROK POD ZNAKIEM PSA. Jego reżyser nie cieszył się wielką sympatią radzieckiej władzy, Semyon Aranovich zasłynął bowiem przede wszystkim z dwóch, dość odważnych dokumentów krytycznych wobec stalinowskiej spuścizny własnego kraju. W nagrodzonym w Berlinie za artystyczne walory ROKU POD ZNAKIEM PSA sportretował parę fatalnych kochanków-recydywistów, poszukujących – z konieczności z dala od stron, które znają – swojego miejsca na ziemi. Odnajdują je… na terenie skażonym promieniowaniem z czarnobylskiego reaktora i dlatego opuszczonym przez jego mieszkańców. W filmie Aranovicha czułość przeplata się z brutalnością, a obietnica miłosnego spełnienia okazuje się smutną iluzją. Igor Skljar i Inna Churikova (ulubiona aktorka i żona reżysera Gleba Panfiłowa) są wspaniali, budując swoje postacie na zupełnie przeciwstawnych emocjach. Dzięki nim w tej fabule równie wiarygodnie wybrzmiewa poetycka melancholia i szorstka refleksja społeczna. Zdolny Aranovich pozostaje twórcą praktycznie nieznanym, bo po prostu nie trafił w swój czas. Od połowy lat 80. Związek Radziecki borykał się z wieloma problemami, które w końcu doprowadziły do jego upadku. Te gospodarcze były szczególnie dotkliwe dla wielu branż, w tym kultury. Finansowanie swoich przedsięwzięć mogli sobie zapewnić tylko ci najmocniejsi (np. Nikita Mihałkow), w filmie nie było możliwości, by wspierać artystyczne ambicje młodszych reżyserów lub ciekawych twórców na dorobku, którzy nie gwarantowali rozgłosu i dobrych wyników box-office’u.

Chciałabym coś jeszcze błyskotliwego wspomnieć o monumentalnym żarcie Alaina Resnaisa SMOKING/NO SMOKING – dwuczęściowej produkcji (łącznie trwającej ponad 4 godziny), dzielącej widzów na tych, którzy uważają ja za wizjonerskie arcydzieło lub niestrawną pomyłkę. Sama nie wiem, do której grupy jest mi bliżej. Natomiast nie potrafię odnieść się do tego filmu, ale głównie dlatego, że wymaga on więcej niż jednego seansu, a ja przez najbliższe 10 lat raczej nie chcę do niego wracać. Bynajmniej nie dlatego, że to dzieło złe czy nudne, ale raczej takie wymagające zarówno świeżej, jak i bardzo otwartej, zrelaksowanej głowy.

bezleku

Zupełnie zbędna ciekawostka: W BEZ LĘKU – jednym ze zdecydowanie mniej popularnych tytułów z filmografii Petera Weira (twórcy m.in. PIKNIKU NAD WISZĄCĄ SKAŁĄ i STOWARZYSZENIA UMARŁYCH POETÓW) – dostrzec można zaskakujące cechy wspólne z osobliwą narracją i metafizyczną aurą dzieł Krzysztofa Kieślowskiego. Jeff Bridges wciela się w rolę mężczyzny, który wraz z kilkoma innymi osobami przeżył straszną katastrofę lotniczą, co redefiniuje jego dalszą egzystencję. Pozwala mu pozornie funkcjonować bez lęku i strachu, zwłaszcza w kontekście własnego życia, ale zarazem oddala od rodziny i wbrew woli czyni kogoś na kształt terapeutycznego wsparcia dla innych ocalałych, których traumatyczne doświadczenie dotknęło w bardziej tradycyjny sposób. BEZ LĘKU to pozycja raczej z gatunku ciekawostek, ale smutno łączy się ona z czasami współczesnymi i… pandemią koronawirusa. Za kamerą filmu Weira stał Allen Daviau – operator, któremu zawdzięczamy niesamowite zdjęcia z E.T. i IMPERIUM SŁOŃCA Spielberga, profesjonalista w swoim fachu, który ostatnie kilka lat spędził na zasłużonej emeryturze w domu spokojnej starości w Kalifornii. Daviau zmarł w połowie kwietnia tego roku w wyniku powikłań po zarażeniu koronawirusem.

***
Obejrzane w ramach “Przeżyjmy to jeszcze raz: Berlinale 1994”:

Jim Sheridan: W imię ojca (In the Name of the Father)* – 8/10
Semyon Aranovich: Rok pod znakiem psa (God sobaki) – 7/10
Krzysztof Kieślowski: Trzy kolory: biały* – 7/10
Jang Sun-woo: Hwa-Om-Kyung – 6.5/10
Ken Loach: Biedroneczko, Biedroneczko (Ladybird, Ladybird)* – 6.5/10
Alain Resnais: Smoking/No Smoking – 6.5/10
Jonathan Demme: Filadelfia (Philadelphia)* – 6.5/10
Buddhadeb Dasgupta: Charachar – 6.5/10
Peter Weir: Bez lęku (Fearless) – 6/10
Wu Ziniu: Hou Hi – 6/10
Tomás Gutiérrez Alea & Juan Carlos Tabío: Truskawki i Czekolada (Fresa y chocolate)- 5.5/10

* widziałam kiedyś i/lub sobie odświeżyłam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.