Netflix: Mank

mank

 

MANK
polska premiera: 4.12.2020
reż. David Fincher

moja ocena: 6/10

 

Szalone lata 30., Hollywood od kuchni, plotki z zaplecza filmowych planów i gorących pokoi scenarzystów, piękne gwiazdy, możni magnaci o znajomych nazwiskach. Klimat oddany zmysłowymi półcieniami i staromodnie monochromatycznym, imitującym celuloidowe wrażenia obrazem. Charakterystyczne białe kółko w rogu ekranu, podpowiadające operatorowi moment na zmianę taśmy. Czyżbyśmy byli naprawdę w starym kinie? A nie, sorry, to tylko Netflix. W strukturę “Manka” generycznie wpisane zostało efektowne kłamstwo – i to więcej niż jedno. Najnowsze dzieło Davida Finchera z premedytacją i w każdym detalu udaje kino dawnego Hollywood – ta maskarada to oszustwo widoczne gołym okiem. Ale są też takie, które do ich zdemaskowania wymagają już pewnej filmoznawczej wiedzy – jak choćby relacja tytułowego bohatera z wielkim Orsonem Wellesem. Fincher zdaje się stawać po stronie Mankiewicza (i np. też Pauline Kael) w głośnym, ciągle nie do końca rozstrzygniętym sporze o autorstwo scenariusza do “Obywatela Kane’a”, czyniąc z reżysera legendarnego arcydzieła swoisty szwarccharakter, który perfidnie przypisał sobie zasługi utalentowanego literata. Nikt nie zająkną się nawet o tym, że Mank uchodził raczej za bardzo błyskotliwego i atrakcyjnie nonszalanckiego, ale jednak wyrobnika na studyjnym etacie. Oscar za “Obywatela Kane’a” to jego szczytowe i jedyne osiągnięcie tego kalibru. Podczas gdy Welles w samych latach 40. stworzył kilka wybitnych dzieł. Od “Obywatela Kane’a” rozpoczęła się droga reżysera na szczyt. Mankiewicz nie dość, że nigdy na nim nie był, swój talent żałośnie rozcieńczał w alkoholowym uzależnieniu.

Fincher polubił Manka, bo w jego prowokacyjnej zadziorności i niedoskonałości dostrzegł idealnego bohatera dla swojej historii – pozornie pielęgnującej sentymentalne wyobrażenie o niegdysiejszej Fabryce Snów, która w gruncie rzeczy okazuje się królestwem hipokryzji i kłamstwa, niszczącym wrażliwe i krnąbrne jednostki. Brzmi zbyt znajomo, prawda? I nie ma żadnego znaczenia, że wcielający się w tytułową rolę Gary Oldman niespecjalnie przypomina, nie tylko fizycznie, pierwowzoru swojej postaci. Na korzyść twórcy “Siedem” przemawia też fakt, że w swoim “filmie o filmie” idzie też inną drogą niż ta, jaką kiedyś podążyli bracia Coen czy Quentin Tarantino.

“Mank” nie jest także filmem biograficznym w takim sensie, jaki kojarzymy z popkulturowej praktyki. Najważniejsze epizody z życia Hermana J. Mankiewicza, którym swoje odrębne sekcje poświęca choćby Wikipedia, w filmie Finchera pojawiają się na widocznym, ale jednak marginesie. Coś jak te słynne notatki Wellesa na Mankowym tekście “Obywatela Kane’a”. Mimo że Marion Davis (Amanda Seyfried), a tym bardziej William Randolph Hearst (Charles Dance) i Louis B. Mayer (Arliss Howard), są autentycznymi postaciami, przynajmniej dwójka z nich wręcz ikonami swoich czasów, w “Manku” pełnią funkcję pewnych fabularnych figur. Niezbędnych symboli, by z Mankiewicza uczynić tragicznego bohatera tamtej epoki. Odzierając bowiem film Finchera z magii scenograficznych stylizacji, historycznych smaczków, “Mank” odsłania klasyczną narrację o przemianie cynika w zaangażowanego buntownika, uprzywilejowanej gwiazdy salonów w znienawidzonego, upadłego outsidera. Ten zwrot dokonuje się w wyniku zdarzeń małych i co najmniej jednego kluczowego (tu wyborczej porażki idealisty Uptona Sinclara, do której przyczynili się możni Hollywood).

Trochę moralizatorskiego nadęcia spokojnie można by było z “Manka” odjąć, dodając mu więcej humoru, lekkości i powietrza. Co ciekawe, najwięcej tego mają praktycznie wszystkie sceny, w których pojawia się Amanda Seyfried. W filmie niemalże stereotypowa blondynka i zwyczajna aktoreczka, która choć nigdy nie słyszała o Cervantesie, okazuje się doskonałą rozmówczynią dla zblazowanego intelektualisty Manka, rozwijającą jego wnętrze – jakkolwiek pretensjonalnie to nie brzmi. Ta relacja jest zabawna i urocza, choć też naznaczona fatalizmem prawdziwych losów tej pary. Najfajniejsza sprawa w “Manku” – podglądamy ich w rozkwicie.

Coś nieznośnego i męczącego zawiera się w samej konstrukcji tego filmu. Delikatnie chaotyczna epizodyczność, wrzucane ostentacyjne retrospekcje, wieczne gadulstwo bohatera. Najmniej irytujące jest jednakowoż to, że “Mank” to klasyczny przykład produkcji dla hardcore’owych kinofilii, a nie zwyczajnych widzów. Ci drudzy nie obejrzą jej raz, zaś za drugim seansem, obłożeni toną książek i ustawioną na najwyższe obroty wyszukiwarką internetową, będą weryfikować fakty i budować głębsze znaczenia dla konkretnych scen i wątków. A to niestety w przypadku dzieła Finchera należałoby zrobić, by się do niego sensownie odnieść i ocenić. W przeciwnym razie “Mank” może okazać się czystą nudą, może nawet stratą czasu. Inna sprawa, czy Fincher zaproponował coś na tyle atrakcyjnego i wyzywającego, by się nad tym poważnie pochylić. Ja bardzo bym chciała, ale nie znajduję do tego zarówno wystarczającej zachęty, ani motywacji.

Intelektualna błyskotka, kinofilska maskarada, rzetelna w egzekwowaniu autorskiego pomysłu zabawa znakomitego filmowca i w końcu spełniony obowiązek, wedle którego każdy poważny reżyser na pewnym etapie swojej kariery, z własnej perspektywy i na bazie indywidualnych doświadczeń musi zrobić ten swój “film o filmie”. By on sam mógł się w nim przeglądnąć, ale też by widzowie zobaczyli w nim jego i tę osobistą relację twórcy z kinem. “Mank” był chyba bardziej potrzebny Fincherowi niż miłośnikom twórczości Amerykanina, wyposzczonym kilkoma latami czekania na kolejne dzieło reżysera. Ostatecznie każdy dostrzeże w nim to, co chce i czego akurat potrzebuje – taka prosta magia kina.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.