Netflix: I Care a Lot

icarealot

 

I CARE A LOT
polska premiera: 19.02.2021
reż. J Blakeson

moja ocena: 5/10

 

Marla Grayson (Rosamund Pike) sprytnie urządziła sobie całkiem wygodne życie, prowadząc biznes tyleż dwuznaczny, ile przynoszący niemałe zyski. Jej modus operandi jest prosty. Blisko współpracując ze skorumpowanymi lekarzami, niczym rasowy drapieżca, za którego zresztą bohaterka sama się uważa, poluje na starszych, schorowanych ludzi, z pomocą sądów, zupełnie legalnie, zostaje ich profesjonalnym opiekunem prawnym. Umieszcza ich w ośrodku, czy tego chcą, czy nie, a następnie zarządza ich majątkiem, za swoją pracę sowicie się wynagradzając. Taki urok sprywatyzowanych usług publicznych. Biznes Marli funkcjonuje bez zarzutu. Nawet pojawiający się od czasu do czasu krewni seniorów, którzy kwestionują metody kobiety na sali sądowej, nie mają szans z perfekcją jej działania. Sytuacja zmienia się, gdy na drodze Marli staje niejaka Jennifer Peterson (Dianne Wiest) – samotna starsza pani z idealną kartoteką, a przede wszystkim efektownymi oszczędnościami. Standardowe zarządzanie seniorką i jej majątkiem nie przebiega bez zakłóceń, ponieważ nieoczekiwanie okazuje się, że pani Peterson posiada potężnych i bardzo niebezpiecznych znajomych, którzy za nią tęsknią.

Brytyjczyk J Blakeson – nie da się ukryć, że niezbyt znany reżyser – miał na swój film ewidentnie pomysł. Dość zgrabnie połączył w nim wiele gatunkowych warstw. I CARE A LOT to zarówno czarna komedia, thriller o mafijnych porachunkach i kąśliwa satyra społeczna. Nader wszystko to fabuła przesiąknięta aktualnie ważnym, feministycznym kontekstem i to ta część, która w filmie wypada zdecydowanie najmniej naturalnie i ambiwalentnie.

Bo cały właściwy ciężar tej opowieści dźwiga na swoich barkach Rosamund Pike, w przypadku której twórcy I CARE A LOT zbyt mocno zawierzyli w jej predyspozycje do grania postaci chłodnych i cynicznych kobiet, ugruntowanych sławą GONE GIRL Davida Finchera. Marla to swoista anty-heroina, z determinacją i wyrachowaniem przewracająca do góry nogami patriarchalny porządek świata, z premedytacją wykorzystując wszystkie możliwe stereotypy. Pike sobie z tym całkiem nieźle radzi, ale ten naczelny przekaz filmu powinien jednak być bardziej zniuansowanych i wychodzić poza jedną bohaterkę i jej właściwości. Inna sprawa, że łączenie buntowniczo-feministycznych pobudek Marli z działalnością wyjątkowo niegodziwą jako jej jedynym pomysłem na dorobienie się i przebicie szklanych sufitów, jest tak jakoś trochę perfidne. Jakie Wall Street, taka wilczyca. Do tego ta moralizatorska bomba w finale, która stała się nieznośną słabością dzieł Tarantino.

Ja się zupełnie po tym filmie nie spodziewałam fabuły w sumie dość podobnej do PROMISING YOUNG WOMAN i to porównanie wychodzi totalnie na niekorzyść I CARE A LOT. Dzieło Emerald Fennell kosmicznie bawi się filmowymi konwencjami, tworzy (super)bohaterkę na te czasy, jednocześnie przebojową i przeklętą oraz tak po ludzku prostym, acz wybitnie precyzyjnym językiem opowiada o tragicznych skutkach “seksizmu naszego powszedniego”. Zaś filmowi J Blakesona ze swoją hiperboliczną strukturą, kampową energią i przerysowaną intrygą zdecydowanie bliżej do B-klasowych klasyków lat 90. pokroju DZIKICH ŻĄDZY Johna McNaughtona czy BOUND wtedy jeszcze braci Wachowskich. Społeczna wrażliwość tego filmu też tkwi trochę w tamtej dekadzie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.