W kinie: The French Dispatch (Cannes)

frenchdis

 

THE FRENCH DISPATCH
Festival de Cannes 2021
reż. Wes Anderson

moja ocena: 6.5/10

 

Pastelowa nostalgia, błyskotliwa symetria, wnętrza jak z modernistycznego retro obrazka – witajcie w świecie Wesa Andersona. Niewielu funkcjonuje w artystycznym, filmowym mainstreamie twórców o tak charakterystycznym stylu jak amerykański reżyser. I jak dowodzi jego nowe dzieło, gość nie zamierza się zmieniać. Tym bardziej, że inspiracje na nowe historie utrzymane w tej wysublimowanej manierze wizualnej leżą może nie tyle na ulicy, ale już w kioskach czy salonikach prasowych jak najbardziej. “The French Dispatch” to nieoficjalna kolaboracja Andersona z New Yorkerem – kultowym magazynem, który słynie z absolutnie przepięknych okładek i elementów graficznych. Te z pierwszych dekad funkcjonowania gazety wspaniale korespondują ze stylem twórcy “Moonrise Kingdom”. Może więc jedynie kwestią czasu było ożywienie przez Andersona gazetowej estetyki. New Yorker to też jakościowe treści i prestiż budowany latami przez najznakomitszych dziennikarzy, reporterów, krytyków. Przez cierpliwe i czułe spojrzenie Arthura Howitzera Jr. (Bill Murray), redaktora naczelnego tytułowego Kuriera, francuskiego wydania gazety z Kansas, patrzy na nas Harold Ross – legendarny założyciel New Yorkera, który od połowy lat 20. przez około ćwierć wieku piastował stanowisko redaktora naczelnego. Zresztą bohaterów z podobieństwami do autentycznych postaci jest więcej. Relacje Mavis Gallant z maja 1968 roku ożywia epizod z Frances McDormand i Timothym Chalametem, a słynny cykl o marszandzie Duveenie pióra S.H. Berhmanna – segment brawurowo prowadzony przez Tildę Swinton.

Antologiczna struktura narracji “The French Dispatch”, imitująca dynamikę drukowanego magazynu, ze spisem treści, wstępniakiem i artykułami uporządkowanymi w poszczególne działy (jest nawet przestrzeń na nekrologi), pozwoliła wprowadzić do filmu aktorski gwiazdozbiór i każda z tych osobowości ma swoją mniejszą tudzież większą rolę do odegrania (tylko Christopher Waltz to ewidentnie pasażer na gapę w tej ekipie). Bo realia fikcyjnego, francuskiego miasta Ennsui-sur-Blasé zapewniają korowód atrakcji do opisania, wydarzeń do zrelacjonowania, kultury do omówienia, a nawet intrygujących kucharzy pozwalając wykazać się kulinarnym krytykom. Studenckie protesty, policyjna obława na porywaczy, wielka sztuka zamknięta w więziennych murach i gotowa do odkrycia, a na posterunku dzielni i pełni zapału dziennikarze Kuriera z Kansas. Deadline’y im nie straszne, a nawet limit znaków (ich artykuły z powodu wątków pobocznych i drobiazgowego, kwiecistego stylu autorów rozrastają się niemożliwie), bo redaktor naczelny w swojej mądrości i przenikliwości zapewnia, że zmniejszy się nagłówki, doda reklam i kupi więcej papieru, by wszystko się zmieściło do nadchodzącego wydania. W tym miejscu każdy dziennikarz świata robi do Billa Murraya maślane oczy, marząc o takim przełożonym. Nie tylko magiczna estetyka Andersona mówi nam, że zamknięci zostajemy w pewnym bańce, rzeczywistości mocno wyidealizowanej, a często wręcz baśniowej.

“The French Dispatch” wieńczy plansza z potężną wyliczanką 16 nazwisk dziennikarzy i person największego kalibru związanych z New Yorkerem. To amerykańskie legendy dziennikarstwa, inspirujące persony o niekwestionowanym warsztacie, umiejętnościach i przenikliwości. Andersonowi nie chodzi jednak wcale o wspominanie przeszłości – ma być ona raczej punktem wyjścia do refleksji o zdecydowanie współczesnym charakterze. Dziś takiego dziennikarstwa już nie ma. Umiera ono wraz z odejściem kolejnych ikonicznych dla niego postaci. Brzmi to poważnie, ale w filmie ta ponura konstatacja wyraża się w żartobliwym skeczu – zgonie Arthura Howitzera i odczytaniu jego testamentu na ostatnim zebraniu redakcji. Humoru w “The French Dispatch” nie brakuje, ale to paradoksalnie najpoważniejsze dzieło w karierze Andersona, w którym reżyser jak nigdy stara się o czymś przypomnieć, napomnieć i ostrzec. Śmierć prasy to banalny frazes, ale i fakt. Koloryzując życiorysy dawnych ikon i opowiadając o dziennikarskich perypetiach w bajkowy (ale nie infantylny) sposób, Amerykanin przywraca do życia zapomniany etos tej pracy i wyciąga na wierzch jej esencję. Relacjonując wydarzenia, trzeba w nich uczestniczyć, być możliwie najbliżej tych, którzy mają coś do powiedzenia, nieustannie konfrontować poglądy, racje i stanowiska, szukać prawdy wnikliwie, bezkompromisowo i bez dróg na skróty. Inna sprawa, czy w naszych czasach słuszna refleksja i napomnienie Andersona mogłyby się urealnić w praktyce dzisiejszych mediów, czy pozostają po prostu pobożnym życzeniem.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.