W kinie: Last Night in Soho

soho

 

LAST NIGHT IN SOHO
polska premiera: 29.10.2021
reż. Edgar Wright

moja ocena: 6.5/10

 

Lubię Edgara Wrighta, bo niewielu jest twórców, którzy będąc aktywnymi filmowcami są jednocześnie tak zakręconymi kinofilami. W zeszłym roku Amerykanin zamknięty w czterech ścianach z wiadomych powodów nadrabiał klasykę. Obejrzał prawie 400 filmów i był autentycznie podekscytowany, że w tak trudnych okolicznościach dostał nieoczekiwaną możliwość, by robić to, co lubi najbardziej – oglądać filmy. Każda fabuła Wrighta kipi od inspiracji mniej lub bardziej oczywistymi produkcjami z przeszłości, czego koronny dowód przy okazji “Last Night in Soho” stanowi kuratorska selekcja London After Dark, którą reżyser przygotował wspólnie z Brytyjskim Instytutem Filmowym i pokazał widzom festiwalu w Londynie tuż przed premierą swojego najnowszego dzieła. Zresztą te pozycje ciągle można oglądać za pośrednictwem platformy BFI (mają być dostępne kilka tygodni). Tytuły tworzące zestaw London After Dark z “Last Night in Soho” naprawdę wiele łączy. Te konotacje są widoczne nie tylko dlatego, że w tym filmie reżyser odtwarza Londyn z lat 60. w oparciu o dokumentalne źródła, ujęte w jego kuratorskiej selekcji dokumenty i miejskie legendy, które pozostają ciągle żywe, bo utrwaliło je angielskie kino tamtej epoki. Wright nie płynie jednak bezwiednie z nurtem czarującej nostalgii. Wręcz z nią polemizuje i stanowczo rozprawia się z bezkrytycznym sentymentalizmem. Przypomina niepopularną prawdę – idealizowanie przeszłości może być prostą drogą do zatrucia teraźniejszości.

Zakochana w dekadzie lat 60. jest Eloise (Thomasin McKenzie), zasłuchująca się w muzyce epoki i zafascynowana modą tamtych czasów. Gdy dostaje się do szkoły dla projektantów w Londynie, spełnia się jej największe marzenie. Jeszcze przed wyjazdem dziewczyna zostaje ostrzeżona przez troskliwą babcię (Rita Tushingham), że takie miasto może ją pochłonąć i rozbić jej najwyraźniej wątłą kondycję psychiczną. Współczesny London i studencka rzeczywistość nie przystają do introwertycznej natury Ellie, więc gdy dziewczyna zmienia lokum na zaniedbany pokój na poddaszu w Soho, myśli, że odnalazła tu swój mały azyl. Wysłużone meble, zdarta tapeta, skrzypiąca dźwięcznie drewniana podłoga i okno, w którym po zmroku soczystymi kolorami odbija się odbija się sklepowy neon łatwo – stąd łatwo przenieść się w przeszłość i przekonać się, jak naprawdę wyglądało życie w swingującym Londynie lat 60. Szybko okaże się, że wpadające w ucho piosenki zagłuszają płacz i rozczarowanie, a kolorowe wnętrza zamieszkują wyjątkowo nieprzyjazne duchy.

Styl opowiadania, a zwłaszcza jego strona wizualna, w “Last Night in Soho” mają kluczowe znaczenie. Wright po mistrzowsku łączy fetyszyzującą estetykę retro Eloise z postacią Sandie (Anya Taylor-Joy), tragicznym artefaktem romantyzowanej przez współczesną dziewczynę dawnej epoki. W lustrach odbija się atrakcyjna pin up girl, której przebojowe usposobienie i nieprzeciętna uroda wciągają Ellie w świat fantazji, a ta szybko okaże się złowieszczym koszmarem. Istnym piekłem zgotowanym przez realia ukochanego miasta, dającego niegdyś nadzieję i pozytywną energię. Ukochane melodie i rozświetlające ciemne ulice Soho kolorowe neony zamiast otulać nostalgią, staną się zapowiedzią horroru, który swoją niespodziewaną puentę odnajdzie w czasach współczesnych.

Wyciąganie z “Last Night in Soho” kulturowych cytatów to czysta przyjemności. Postać Sandie z wyglądu przypomina główną bohaterkę “Beat Girl” (1960), w którą wcielała się Gillian Hills. Zresztą jej ponure losy nawiązują do tragicznych finału eskapad Jennie z “Bitter Harvest” (1963). Szaleństwo Eloise koresponduje ze “Wstrętem” (1965) Polańskiego. Motyw pogoni za marzeniami w nieprzyjaznej, miejskiej dżungli, gdzie dziewczęce ideały brutalnie zderzają się z bezwzględną rzeczywistością, pojawiał się zarówno w “The Pleasure Girls” (1965), jak i “Room 43” (1958) Alvina Rakoffa. Z tego drugiego klasyka B-klasowego kina Wright pożyczył również wątek pułapki eksploatacji i upodlenia oraz jawnie zainspirował się jego onirycznymi sekwencjami, nawet jeśli wówczas lekko nieudolnymi. Gdy Eloise za pośrednictwem Sandie wsiąka w swingujący Londyn lat 60., by niedługo odkryć jego okrutną, mroczną stronę, pozwala wciągnąć się miastu jak tytułowy bohater “The Small World of Sammy Lee” (1963). Wspaniałym dopełnieniem kinofilskich wątków jest angaż do ról drugoplanowych weteranów brytyjskiego kina, aktywnych w epoce, do której Wight powraca – Rity Tushingham, Diany Rigg i Terence’a Stampa.

Trochę rzeczy w “Last Night in Soho” zgrzyta. Wright szyjąc opowieść o brutalnie zdeptanych marzeniach, seksualnym wyzysku i wiecznie niezabliźnionych ranach, dekorując ją na bogato gatunkowymi kliszami (horrorem, kryminałem, a nawet kinem młodzieżowym) skupia się przede wszystkim na estetyce, aniżeli fabularnych niuansach. Pod tym względem to film bardzo naiwny. Nie zdradzając szczegółów finału, dwuznacznie wybrzmiewa w “Last Night in Soho” jakże teraźniejszy kontekst związany z ruchem #metoo – to nie powinno pójść w tym kierunku. Z drugiej strony Wright – człowiek o niesamowitej wyobraźni i inscenizacyjnych zdolnościach – ma skłonność do przesady, ambiwalencji i przerysowywania. To nieźle spina się z jego pomysłem na kino, w którym ja często zatracam się jak Eloise w przeszłości.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.