W kinie: Czas krwawego księżyca (Cannes)

killersflmoon2

 

CZAS KRWAWEGO KSIĘŻYCA
Festival de Cannes 2023
reż. Martin Scorsese

moja ocena: 6.5/10

 

Wyjaśnijmy coś sobie. Martin Scorsese to jeden z najważniejszych, amerykańskich filmowców XX wieku. Ikona, mistrz, geniusz. Nie zapraszam do dyskusji, bo nie ma o czym. To fakty, nie opinia. I tak naprawdę ciężko go tak po prostu nie cenić i nie lubić. Nie tylko dlatego, że zrobił masę świetnych filmów, ale też ze względu na to, jak aktywnie działa, by zachować dla potomnych dziedzictwo światowego kina. Jego fundacja zbiera, odnawia i udostępnia zapomniane perełki filmowe, dzięki czemu nie giną arcydzieła kinematografii krajów dawnego ZSRR, filipińskich czy afrykańskich. Kluczowe w tym wszystkim jest jednak to, że Scorsese jest człowiekiem przeszłości, nie teraźniejszości, a już na pewno nie przyszłości. Raczej nie rozpalisz w nim ognia dyskusją o “Parasite” czy Julii Docournau, ale jak rzucisz w przestrzeń w jego obecności hasło “Salvatore Giuliano” to bardziej możesz liczyć na uwagę wielkiego twórcy. To prawda, że raz reżyser dla niepoznaki przebrał się w jaskrawy kostium “Wilka z Wall Street”, ale to wciąż człowiek z tamtej epoki, a “Czas krwawego księżyca” to tego namacalny dowód.

Nie każdy teraz dostaje praktycznie nieograniczone środki i ekranowy czas, by tworzyć kino dokładnie takie, jak chce. Scorsese to jeden z niewielu twórców, który na taki przywilej sobie zasłużył i dobrze, że są ciągle ośrodki, mogące zapewnić wielkiemu reżyserowi taki komfort pracy. “Czas krwawego księżyca” imponuje więc epickim rozmachem i potężnym, ponad trzygodzinnym metrażem. Przy czym film nie jest po prostu skondensowanym w jednej produkcji serialem (ale bez większego wysiłku mógłby być). Ma swój powolny rytm, operator Rodrigo Prieto mógł pozwolić sobie nie wiele medytacyjnych, panoramicznych ujęć, przez co film pozwala też odetchnąć, prowadząc narrację właściwie bez pośpiechu.

Dla plemienia Osagów odkrycie złóż ropy naftowej na ich ziemiach okazuje się tyleż zbawieniem, ile przekleństwem. W pewnym momencie ta społeczność staje się być może najbogatszą na ziemi, która pozwolić sobie może zarówno na drogie błyskotki i najnowocześniejsze automobile, ale także na białą służbę. Tych, którzy liczą na szybki zarobek i łatwe wzbogacenie się, też w ich otoczeniu nie brakuje. Każdego dnia kolej na ziemie Osagów przywozi białych mężczyzn, takich jak choćby Ernest Burkhart (Leonardo DiCaprio). Weteran I wojny światowej powraca na łono rodziny, której głową jest “King” Hale (Robert de Niro). Hodowca bydła i admirator tradycji tutejszych autochtonów, działający na rzecz etnicznej integracji i pojednania. Tylko że w jego wizji oznacza to swatanie dziedziczek indiańskiej fortuny z jego pobratymcami, którzy w przypadku śmierci swoich małżonek, stają się jedynymi spadkobiercami ich majątku. Ernest poślubia jedną z takich kobiet, choć jego intencje i uczucia wobec Molly (Lily Gladstone) wykraczają daleko poza zaaranżowaną podstępem transakcję małżeńską. Mężczyzna naprawdę kocha swoją żonę, ale nie potrafi się też wyrwać spod przemożnego wpływu wuja “Kinga”, na jego zlecenie wykonując morderstwa na kolejnych Osagach, w tym najbliższych krewnych Molly. Miejscowe organy ścigania oczywiście nie kwapią się do skrupulatnego wyjaśnienia zbrodni, a morderstw – tylko w indiańskiej części społeczności – przybywa.

Opowieść z wydanej kilka lat temu książki Davida Granna, którą zekranizował Scorsese, stanowi świadectwo rzeczywistych wydarzeń. Dzisiaj zbrodnie dokonywane w latach 20. na Osagach uchodzą za czarny rozdział we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych. Stąd pewnie sporej części publiczności zza Oceanu to rewizjonistyczne kino powinno otworzyć oczy i wywołać emocjonalny dyskomfort. Amerykańska mitologia wokół białego osadnictwa, legenda Dzikiego Zachodu, geneza kapitalistycznego dobrobytu (dla wybranych) powstawały na trupach i krwi tych, którzy nie mogli skutecznie przeciwstawić się wyzyskowi i podłości. Doczekaliśmy czasów, gdy na najbardziej widocznych sztandarach pisane są hasła wołające o sprawiedliwość i uznanie krzywd dla ciemiężonych, bo czy może być coś bardziej “krzykliwego” niż kino Scorsese? Tym bardziej, że reżyser szczerze chce oddać część ofiarom okrutnych zbrodni w białych rękawiczkach.

Winnych zbrodniczego procederu na ziemiach Osagów ukarano dopiero dzięki interwencji J. Edgara Hoovera, który do Oklahomy wysłał agentów nowopowstałego Federalnego Biura Śledczego. W filmie centralnym śledztwem dowodzi niejaki Tom White (Jesse Plemons), ale to dochodzenie samo w sobie nie jest raczej pierwszorzędnym elementem opowieści Scorsese. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, co nie do końca gra w “Czasie krwawego księżyca”. Film wydaje się epickim westernem. Mamy tu przecież dziki (i chciwy) Zachód, gorączkę złota, białych ludzi z bronią, cywilizujących się Indian. Gorzko potraktowany mit założycielski XX-wiecznej Ameryki na tle poetyckich, preriowych landszaftów, po których kamera sunie powoli jak w kinie Malicka. To jednak tylko trik, by w nieco innej scenerii przemycić opowieść poskładaną z ulubionych motywów, wątków i klisz mistrza. To kolejne kino gangsterskie Scorsese powielające znany schemat z bohaterem rozpoczynającym wspinaczkę w górę mafijnego układu, przechodzącego przez okres moralnych i egzystencjalnych wątpliwości, aż w końcu zmuszonego do zmierzenia się z konsekwencjami własnych, zbrodniczych czynów. Ciężko też znaleźć uzasadnienie dla tak potężnie długiego metrażu inne niż autorska fanaberia, fundująca widzom naprawdę wymagający, filmowy maraton. Tym bardziej, że choć trup ścieli się tu gęsto, sposób narracji nie jest specjalnie sensacyjny. Paradoksalnie to bardziej kontemplacyjno-lamentacyjne w wielu momentach kino, zadumane i refleksyjne.

Jednego nie można odmówić “Czasowi krwawego księżyca”. Ta produkcja to prawdziwe wydarzenie w świecie kina. Jej canneńska premiera, w której uczestniczyłam – jedyny, ekskluzywny i najbardziej pożądany seans tego roku na Lazurowym Wybrzeżu był autentycznym świętem. Celebracją wyczekiwanego dzieła oraz jego zasłużonego twórcy, wokół którego, troszeczkę na drugim planie, znalazło się miejsce również na cementowanie i redefiniowanie Scorsese’owych legend. Współpracy z Robertem de Niro rozkładającej się na 50 lat i 10 filmów. Wielu realnie kultowych tytułów dla amerykańskiej kinematografii. Nieco nowszej kolaboracji i uwielbienia dla talentu Leonardo di Caprio, którego reżyser być może właśnie mocno wsparł w wyścigu o kolejną, zawsze upragnioną, Oscarową statuetkę. Wyrwanie się z sideł male gaze, dekadami obecnego w kinie Scorsese, oddając wiele ekranowego miejsca ujmującej Lily Gladstone, której postać zajmuje fabularną przestrzeń w sposób dla twórczości autora “Wściekłego Byka” doprawdy nowej. Martin Scorsese za chwilę skończy 81 lat i ciągle mu się chce. Nie rewolucjonizuje już kina, ale fantastycznie przypomina o sile tego medium i wykorzystuje je z premedytacją w słusznej sprawie.

 

W kinie: How To Have Sex (Cannes)

hottohave

 

HOW TO HAVE SEX
Festival de Cannes 2023
reż. Molly Manning Walker

moja ocena: 7/10

 

Debiutująca w pełnym metrażu Brytyjka okazała się najwspanialszą rzeczniczką młodego pokolenia, rozumiejącą ich problemy, dylematy, rozterki. Tytuł jej filmu być może brzmi, jak karykaturalny lead z okładki modnego, kobiecego magazynu, za którym kryje się zestaw porad i wskazówek, obiecujących lepsze i bardziej spełnione życie. Ale “How To Have Sex” właściwie nie mogłoby sytuować się dalej od tonu pretensjonalnego moralizatorstwa. To kino przepełnione empatią wobec pokolenia Z, z ogromną precyzją namierzające ich niepokoje, ukazujące ciążącą na nich rówieśniczą i kulturową presję oraz nazywające wprost ich zbyt często bagatelizowane potrzeby, pragnienia, marzenia. “How To Have Sex” także brutalnie rozlicza się się z mitologią pierwszych, seksualnych doświadczeń, które łatwiej mogą przysporzyć traum niż miłych wspomnień. A punkt wyjścia jest trywialny. Trzy przyjaciółki w oczekiwaniu na wynik kończącego szkołę średnią egzaminu, podobnie jak większość ich rówieśników w okresie wiosennych ferii, udają się na zasłużone, szalone wakacje. Kierunek to jedna z gorących, greckich wysp, o tej porze roku przepoczwarzająca się już w sezonowy kurort z jego nieodzownymi atrakcjami – hotelami z basenami, plażami, dzienną ofertą all inclusive, nocnymi klubami. Istny horror imprezowego ceremoniału. Jednak szybko zza okrzyku “Best! Holiday! Ever!” zamiast czasu zabawy i beztroski, wyłania się nieznośny ciężar bytu.

Wyczekiwane wakacje dla Tary (rewelacyjna Mia McKenna-Bruce) szybko okazują festiwalem rozczarowań i nieporozumień. Być może w dalszej perspektywie – podstawą do poważnej przebudowy własnej egzystencji. Włócząc się po dyskotekach, konsumując kolejne drinki, zderzając wyobrażenia o magicznym “pierwszym razie” z brutalną rzeczywistością współczesnych relacji interpersonalnych, bohaterka w końcu odkryje, że latami na ołtarzu przyjaźni z ludźmi, których może nawet nie lubi, składała ofiarę z własnych wartości, indywidualizmu, godności. Z coraz bardziej udawanym uśmiechem na twarzy, próbując wpasować się w kanony i normy zachowań, które u niej samej powodują głównie dyskomfort.

Dla Molly Manning Walker być może najłatwiej było odegrać rolę starszej koleżanki-mentorki, która zdiagnozowała problem, edukacyjnie uwypukla karygodne zachowania i pokazuje ścieżkę, jak takich błędów unikać, ale “How To Have Sex” w ogóle nie jest tego typu poradnikowym, umoralniającym filmem. Nie tylko mówi językiem swoich bohaterów, będąc w tej inscenizacji szalenie naturalnym, ale pozostawia też sporo przestrzeni na wyciąganie własnych wniosków. Nikogo nie piętnuje, nie krytykuje, nie chce naprawiać. To osoby takie jak Tara i jej rówieśnicy w pierwszej kolejności muszą naprawić otoczenie, w którym funkcjonują. Jeśli tylko będą chcieli.

 

W kinie: Kuru Otlar Üstüne (Cannes)

aboutdrygr

 

ABOUT DRY GRASSES
Festival de Cannes 2023
reż. Nuri Bilge Ceylan

moja ocena: 7.5/10

 

Samet (Deniz Celiloglu) utknął we wschodniej Anatolii, gdzie przez połowę roku panuje surowa, śnieżna zima, która w końcu przechodzi w suche lato. I tak w kółko. Pobyt tu traktuje jak przymusowe zesłanie w oczekiwaniu na, jego zdaniem, lepszą nagrodę za lata spędzone na studiach. Taki jednak los nauczyciela w Turcji, który nim będzie mógł zaaplikować na miejsce pracy w nieco bardziej atrakcyjnym miejscu, musi przez 4 lata odsłużyć swoje, najczęściej na głębokiej prowincji. Samet nie uczy tutaj niczego potrzebnego, prowadzi bowiem zajęcia z plastyki. Sam ma raczej artystyczną duszę. Po okolicy chodzi z aparatem fotograficznym, używa słów i mówi językiem, który rozumieją jedynie ci wykształceni, czyli najczęściej napływowi koledzy po fachu. Tacy jak jego współlokator Kenan (Musab Ekici), na Wschodzie radzący sobie całkiem nieźle. Mężczyzna przyswoił nie tylko wymagające warunki atmosferyczne regionu, ale też jego etniczną specyfikę, kształtowaną nie zawsze pokojowo przez trudną koegzystencję Kurdów i Turków. Ofiarą takich tarć jest wspólna znajoma Sameta i Kenana, Nuray (Merve Dizdar), również nauczycielka, która w bombowym zamachu straciła nogę, ale mimo to układa sobie normalne życie, czekając na dostosowany do jej potrzeb samochód i realizując malarską pasję.

Na tle tutejszej społeczności Samet jawi się jako postać szczególna. Jest on erudytą i rasowym intelektualistą, mierzącym innych własną miarą, ale także niewyobrażalnym wręcz arogantem i samolubem, ciągle narzekającym na rzeczywistość, która go otacza, manipulującym ludźmi i traktującym wszystkich z góry. Przy tym potrafi okazać otwartość, mieszczański luz i zainteresowanie sprawami, na które miejscowi, zajęci trywialnymi problemami dnia codziennego, nie zwracają uwagi. To z jednej strony postać odrzucająca, z drugiej ktoś ewidentnie zagubiony na rozdrożach życia i dlatego dokonujący czynów moralnie wątpliwych.

Ceylan ukazuje swojego bohatera w sytuacjach, z których ciężko go wybronić. Ma dziwne relacje z małoletnią uczennicą i wrednie traktuje ludzi, których można by nazwać jego przyjaciółmi. Dziewczynce okazuje nadmierne i nieadekwatne do jej wieku zainteresowanie. Ta zaś rozczarowana jego postawą podczas szkolnego incydentu, składa donos do dyrekcji na niewłaściwe zachowanie nauczyciela. Ewentualne dochodzenie zostanie zduszone w zarodku, ale w Samecie przeleje ono czarę goryczy. W końcu, z czysto egoistycznych pobudek, rozdzieli mających się ku sobie Kenana i Nuray, podstępem uwodząc kobietę, choć ta wydaje się być jedyną, która w jakimś stopniu przejrzała Sameta.

Jak zwykle wszystko, co kluczowe u Ceylana dzieje się przy stole. Pijąc tradycyjną herbatę, gdy za oknem śnieg i mróz, siedząc na przeciw siebie, najczęściej prowadzą ożywione dyskusje, w których te statyczne spory filozoficzne, polityczne i społeczne ogląda się jak rasowe kino akcji. Turecki twórca ma ten niesamowity dar, który z zamierającej sztuki konwersacji w swoich filmach czyni prawdziwy, narracyjny oręż. Dialogi uwodzą błyskotliwością ripost, głębią argumentów i elokwencją interlokutorów. Moja ulubiona wojna na argumenty to ta, w trakcie której Samet i Nurey zderzają swoje poglądy na temat własnego zawodu. Jego egocentryzm zderza się z pozytywistyczną postawą koleżanki i, co najciekawsze, żadne z dwojga dyskutantów nie przegrywa tej potyczki. Ich poglądy wynikają bowiem z tego, jakie w tym momencie targają nimi egzystencjalne rozterki.

“About Dry Grasses” to kolejny z epickich filmów Ceylana, który trwa ponad trzy godzin (i nie ma w nim żadnej zbędnej minuty) i stanowi beznadziejnie romantyczną odę do kina długich, statycznych ujęć i zaproszenie do kontemplacji poetyckich, anatolijskich pejzaży, które skłaniają do refleksji nad źródłem ludzkich motywacji i impulsów, które sprawiają, że człowiek zachowuje się tak, a nie inaczej. Bije z tego filmu literackie podejście do rozwijania fabuły, co temu konkretnemu twórcy przychodzi z taką łatwością i naturalnością. Z Ceylanem ostatnio zapadliśmy w zimowy sen, dumaliśmy pod dziką gruszą, a teraz znów naprawdę warto wybrać się z nim w wędrówkę po suchych trawach.

 

W kinie: Kaibutsu (Cannes)

monsterkoreeda

 

KAIBUTSU
Festival de Cannes 2023
reż. Hirokazu Koreeda

moja ocena: 7/10

 

W światowym kinie Hirokazu Koreeda, laureat Złotej Palmy sprzed 3 lat, ma nie tylko mocną oraz ugruntowaną pozycję, ale też charakteryzuje się bardzo rozpoznawalnym stylem. Warto to powtarzać, bo pozornie kino Japończyka wydaje się dość zwyczajne, ale te historie będące bardzo blisko normalnego, raczej średnio atrakcyjnego życia swoją głębię i zazwyczaj mocną siłę oddziaływania zawdzięczają reżyserskiej maestrii Koreedy, w której szczególnie należy cenić jego wyczulenie na drobiazgi i szczegóły, ale przede wszystkim tą niesamowitą płynność i koherencję, z jakimi prowadzony jest filmowy storytelling. Ta umiejętność ma szczególne znaczenie, gdy reżyser – jak właśnie w przypadku “Monster” – postanawia zerwać z linearnie prowadzonym stylem narracji i zaproponować coś intelektualnie nieco bardziej wymagającego.

Punkt wyjścia wydaje się prosty. Matka z synem zza okna ich mieszkania obserwują pożar budynku, w którym zlokalizowana była speluna o nie najlepszej reputacji, ale to nie ogień stanie się punktem kulminacyjnym wieczoru. Kilkuletni Minato (Souya Kurokawa) zacznie zadawać Saori (Sakura Ando) dziwne pytania. Kolejne dni przyniosą następne alarmujące sygnały – coś niedobrego dzieje się z chłopcem. W końcu dziecko przyznaje, że padło ofiarą agresji ze strony nauczyciela Horiego (Eita). Zatroskana matka ruszy więc do szkoły, domagając się wyjaśnień i interwencji, ale zamiast tego zderzy się nie tylko z bezdusznymi procedurami, ale też z inną niż ta Minato wersją zdarzeń, w której to jej syn miał być agresorem wobec młodszego kolegi. Prawda leży po środku? Nie, w zupełnie innym miejscu.

W “Monster” nic nie jest tym, czym się wydaje. Budowaniu osobliwego napięcia i wielu ‘zwrotów akcji’ służy ta Rashomonowa struktura filmu. Kolejne wątki opowiadane są z różnych perspektyw i punktów widzenia. Raz dzieci, innym razem matki Minato, nauczyciela, a nawet dyrektorki szkoły. Wyłania się z tego obraz świata, który w “Blisko” pokazał też Lucas Dhont. Świata pogrążonego w potwornej, komunikacyjnej indolencji dzieci i ich dorosłych opiekunów, oddalających się od siebie i nie potrafiących wzajemnie zrozumieć kulturowych kodów, uczuć i emocji funkcjonujących jakby w dwóch, równoległych rzeczywistościach coraz bardziej od siebie odizolowanych.

Bardziej niż temat, który ostatnio zyskał we współczesnym kinie na popularności – sam w sobie na pewno społecznie ważny i trudny, w “Monster” imponuje kunsztowna forma filmu. Swoiste erudycyjne wyzwanie, w którym samemu trzeba pozbierać te puzzle i ułożyć z nich główną historię, a potem spojrzeć na całość z oddali i ocenić, jak bardzo przeszywająca i przyjmująca była dla nas ta porządna lekcja kina i socjologii społecznej.

 

W kinie: Jeanne du Barry (Cannes)

jeannedb

 

JEANNE DU BARRY
Festival de Cannes 2023
reż. Maïwenn

moja ocena: 4/10

 

Okres francuskiej monarchii to niewyczerpane źródło inspiracji dla filmowych scenariuszy. Sięgając po historie ze, zdawałby się, odległej przeszłości, często szuka się dla nich współczesnych znaczeń i kontekstów. I tak postać drugiej, najbardziej znanej kochanki Ludwika XV, staje się pretekstem do rozważań o rolach kobiet w wybitnie patriarchalnych społeczeństwach i jak te role można modyfikować, by poszerzać pole do samoświadomienia i samodzielności. Jeanne du Barry, jak donoszą kronikarskie źródła, polityką się nieszczególnie interesowała, więc jej najpoważniejsze, antysystemowe osiągnięcia dotyczą dworskiej etykiety. Zmieniła kanon arystokratycznej, kobiecej mody, wprowadzając do niej męskie elementy, pokazując na obie samej nowe fryzury i niespotykane do tej pory wzory tkanin. Uchodziła za poważną mecenaskę sztuki, choć chyba jej osiągnięć na tym polu nie ma co porównywać do wyczynów jej poprzedniczki w królewskim łożu, Madame de Pompadeur. Zaznaczmy jednak jasno, na te wszystkie ekstrawagancje ktoś taki jak Jeanne du Barry mogła sobie pozwolić tylko dlatego, że była stałą bywalczynią sypialni monarchii. Innej drogi nie było. I tę właśnie ambiwalentną, uwłaczającą ścieżkę Maiwenn w swoim filmie całkiem dokładnie opisuje. Stara się przy okazji uczynić ze swojej bohaterki silną heroinę, ale finał losów Jeanne du Barry (ten prawdziwy i też filmowy) pokazuje, jak w gruncie rzeczy zawsze słaba i niestabilna była jej pozycja. W całości zależna od kaprysów i kondycji psychofizycznej władcy.

Jakkolwiek wyrafinowane i stylowe nie byłoby to kino (a nie jest), nie mogę pozbyć się wrażenia, że nie sama opowieść i jej forma mają do tego filmu przyciągnąć jak najszerszą publikę. Mój największy zarzut nie dotyczy bowiem wcale konstrukcji banalnego scenariusza oraz płytkości pewnych paraleli i metafor, ale aktorskiej ekipy. Wcielająca się w najważniejsze role po obu stronach kamery Maiwenn jako Jeanne i Johnny Depp jako Ludwik XV sprawiają wrażenie, że grają w dwóch innych fabułach. Ta pierwsza – w lekkiej, kostiumowej komedii o zalotnej psotnicy, ten drugi – w manierycznym sitcomie, przenosząc zblazowaną manierę Rona Swansona z “Parks & Recreation” w realia XVIII-wiecznej Francji. Nie ma między nimi żadnej chemii.

Chemia, a wręcz wybuchy, towarzyszą sprawom pobocznym. Francuzi postanowili podać pomocną dłoń amerykańskiemu aktorowi, którego kariera stanęła w ślepym zaułku, a zapowiadała się i przez pewien czas rozwijała przecież znakomicie. Cieniem rzucił się na osobę Deppa również skandal z Amber Heard i jej oskarżenia o agresję, jakiej miała doświadczyć ze strony ex partnera, w które nie uwierzył ostatecznie sąd. Rodzima opinia publiczna przypomniała sobie także o moralnie wątpliwej przeszłości Maiwenn, która jako bardzo młoda dziewczyna utrzymywała intymne relacje z Lukiem Bessonem, a już bardziej współcześnie z dociekliwością dziennikarzy radziła sobie, bijąc jednego z nich. Temu wszystkiemu rozgłos zawdzięcza “Jeanne du Barry”, a nie swoim kostiumom, barwnej osobowości i ciekawym, dworskim perypetiom.

 

Miesiąc w muzyce: kwiecień 2023 (piosenki)

PIOSENKI KWIETNIA

number1
rvg

RVG – Midnight Sun
Brain Worms LP, 2023
Try this!

 

number2
daisiesb

Daisies – Blue Cowboy
7”, 2023
Try this!

 

number3
blondshell

Blondshell – Salad
Blondshell LP, 2023
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Christine and the Queens feat. 070 Shake – True love (Paranoia, Angels, True Love LP) Try this!
[electro pop] [muzyka romantyczna]

George Clanton – I Been Young (7”) Try this!
[przesterowany pop] [90s vibes]

The Lemon Twigs – Every Day Is The Worst Day Of My Life (Everything Harmony LP) Try this!
[gitarowe granie] [melancholijnie]

Mega Bog – Love Is (End of Everything LP) Try this!
[electro pop] [chwytliwie]

Julie Byrne – Summer Glass (7”) Try this!
[atmosferyczne brzmienie] [hipnotyczne]

Confidence Man & Daniel Avery – On & On (Again) (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [rave]

Heather Woods Broderick – Wherever I Go (Labyrinth LP) Try this!
[pop] [klimatycznie]

Girl and Girl – All I See (7”) Try this!
[indie rock] [gitarowe granie]

Durand Jones – That Feeling (Wait Til I Get Over LP) Try this!
[soul] [americana]

Jayda G – Blue Lights (Guy LP) Try this!
[klubowe klimaty] [muzyka miejska]

The Drums – I Want It All (7”) Try this!
[brit pop] [summer vibes]

Jellyskin – Bringer Of Brine (In Brine LP) Try this!
[lekka psychodelia] [klubowe klimaty]

Girl Ray – Hold Tight (Prestige LP) Try this!
[indie pop] [optymistycznie]

Bridey – Her (7”) Try this!
[indie pop/rock] [chwytliwie]

Romy – Enjoy Your Life (7”) Try this!
[muzyka parkietowa] [optymistycznie]

Mona Polaski – Przystanek Alaska (Oryginał LP) Try this!
[indie pop/rock] [chwytliwie]

Muna – One That Got Away (7”) Try this!
[pop] [energicznie]

Acid Klaus feat. Philly Piper – You’re a Freak (7”) Try this!
[muzyka parkietowa] [optymistycznie]

Alison Goldfrapp – NeverStop (The Love Invention LP) Try this!
[muzyka taneczna] [disco]

Mariee Siou(x) – Circle of Signs (7”) Try this!
[muzyka kameralna] [melancholijnie]

***
posłuchaj na YT

Miesiąc w muzyce: marzec 2023 (piosenki)

PIOSENKI MARCA

number1
feist1

Feist – Borrow Trouble
Multitudes LP, 2023
Try this!

 

number2
sukiw

Suki Waterhouse – To Love
7”, 2023
Try this!

 

number3
Nabihah Iqbal

Nabihah Iqbal – This World Couldn’t See Us
Dreamer LP, 2023
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Jess Williamson – Hunter (Time Ain’t Accidental LP) Try this!
[indie pop] [kobieco]

Strath – Running Out Of Time (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [90s vibes]

The Japanese House – Boyhood (7”) Try this!
[indie pop] [muzyka elektroniczna]

Christine and the Queens – To be honest (Paranoia, Angels, True Love LP) Try this!
[electro pop] [80s vibes]

Strange Ranger – Rain So Hard (7”) Try this!
[muzyka pościelowa] [Prince vibes]

Lana Del Rey – The Grants (Did you know that there’s a tunnel under Ocean Blvd LP) Try this!
[muzyka intymna] [nastrojowo]

Women Tied To Railroad – Fake Tans (Holiday In, Holiday Out LP) Try this!
[pop/folk] [Fleetwood Mac vibes]

Beach Fossils – Don’t Fade Away (Bunny LP) Try this!
[indie pop] [nostalgicznie]

boygenius – Not Strong Enough (The Record LP) Try this!
[indie pop/rock] [gitarowe granie]

Æ MAK – Shimmer Boy (Berlin Mixtape LP) Try this!
[electro pop] []

DJ Sabrina The Teenage DJ – It’s Still Me (7”) Try this!
[muzyka taneczna] [słonecznie]

Jessy Lanza – Don’t Leave Me Now (7”) Try this!
[nowe brzmienia] [muzyka klubowa]

Temples – Afterlife (Exotico LP) Try this!
[electro pop] [80s vibes]

Kisu Min – Rise (City of the Revolution LP) Try this!
[synth pop] [80s vibes]

Fomotok – Wzorce (7”) Try this!
[indie pop] [wiosennie]

Juliana Madrid – Afterlife (7”) Try this!
[indie pop] [dziewczęco]

Pysh feat. Kosy – Taruta (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [future folk]

Shalom – Did It To Myself (Disenchanter LP) Try this!
[indie pop] [chwytliwie]

Alaska Reid – Back to This (Sublimation LP) Braids – Apple (The Art of Forgetting LP) Try this!
[muzyka elektroniczna] [synth pop]

Caroline Rose – Tell Me What You Want (The Art of Forgetting LP) Try this!
[indie pop/rock] [gitarowe granie]

***
posłuchaj na YT

Miesiąc w muzyce: luty 2023 (piosenki)

PIOSENKI LUTEGO

number1
krklovesadana

Kraków Loves Adana – Love Love Love
Oceanflower LP, 2023
Try this!

 

number2
indigods

Indigo De Souza – Younger & Dumber
All of This Will End LP, 2023
Try this!

 

number3
raye2

Raye – Ice Cream Man.
My 21st Century Blues LP, 2023
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Mega Bog – The Clown (End of Everything LP) Try this!
[electro pop] [80s vibes]

Natalie Merchant feat. Abena Koomson-Davis – Come on, Aphrodite (Keep Your Courage LP) Try this!
[stylish pop] [kobieco]

M83 – Us And The Rest (Fantasy – Chapter 1 LP) Try this!
[dream pop] [romantycznie]

Zdechły Osa feat. Brodka – Do widzenia (Breaslau Hardcore LP) Try this!
[hip hop] [muzyka miejska]

Dyasono and a.P.A.t.T. – It Keeps Going (7”) Try this!
[indie pop] [inny optymizm]

Orbital feat. Penelope Isles – Are You Alive (Optical Delusion LP) Try this!
[muzyka elektroniczna] [future pop]

Baby Rose feat. Smino – I Won’t Tell (Through and Through LP) Try this!
[soul] [muzyka miejska]

yunè pinku – Night Light (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [muzyka taneczna]

Daughter – Party (Stereo Mind Game LP) Try this!
[indie pop/rock] [muzyka klimatyczna]

Błażej Król – Nic nowego (W każdym (polskim) domu LP) Try this!
[pop] [muzyka miejska]

Deb Never – Momentary Sweetheart (7”) Try this!
[indie rock] [charakternie]

Lael Neale – I Am The River (Star Eaters Delight LP) Try this!
[indie pop] [dziwna muzyka taneczna]

Alison Goldfrapp & Paul Woolford – Fever (7”) Try this!
[synth disco] [muzyka parkiertowa]

JFDR – Spectator (7”) Try this!
[muzyka intymna] [melancholijnie]

New German Cinema – Being Dead (7”) Try this!
[indie pop] [chwytliwie]

Feist – In Lightning (Multitudes LP) Try this!
[indie pop] [kobieco]

Keaton Henson – Envy (7”) Try this!
[pop folk] [singer/songwriter]

Jessie Ware – Pearls (That! Feels Good! LP) Try this!
[modern funk] [muzyka taneczna]

Maris – False Idol (7”) Try this!
[pop] [chwytliwie]

Small Black – Desert of the Heart (7”) Try this!
[shoegaze] [atmosferyczne brzmienia]

CHVRCHES – Over (7”) Try this!
[electro pop] [sympatyczne brzmienia]

Men I Trust – Ring of Past (7”) Try this!
[indie pop] [retro vibes]

Depeche Mode – Ghosts Again (Memento Mori LP) Try this!
[synth pop] [przebojowa melancholia]

***
posłuchaj na YT

W kinie: Silver Haze (Berlinale)

silverhaze

 

SILVER HAZE
Berlinale 2023
reż. Sasha Polak

moja ocena: 6.5/10

 

Być może nazwisko Sashy Polak niewiele jeszcze mówi szerszej widowni, ale kariera holenderskiej reżyserki rozwija się nie tylko bardzo stabilnie, ale też interesująco. Krystalizują się jej zainteresowania kameralnymi tematami, takimi niespecjalnie efektownymi, bo skupionymi na społecznych marginesach. To bardziej estetyka wczesnej Andrei Arnold niż Kena Loacha i takie porównania są jak najbardziej zasadne, skoro reżyserka aktualnie tworzy kino na Wyspach, mocno osadzone w lokalnych kontekstach. Szersza perspektywa jest w filmach Polak obecna, ale powoli kiełkuje ona z indywidualnych historii, intymnych portretów niespokojnych jednostek, które nieustannie toczą nierówną bitwę z przytłaczającą codziennością i własnymi demonami. I najczęściej w kinie Polak są to kobiety. W “Silver Haze” po raz kolejny u Holenderki pojawia się na ekranie półprofesjonalna aktorka Vicky Knight, której trudne, osobiste doświadczenia, na zawsze zaznaczone bliznami na jej ciele, stanowią znowu inspirację dla niektórych wątków tej opowieści. Brytyjka wciela się w rolę młodej pielęgniarki, nieustannie poszukującej egzystencjalnego balansu między traumatyczną przeszłością, kiedy jako mała dziewczynka cudem uniknęła śmierci w pożarze (ale już nie poważnych poparzeń), a teraźniejszą żądzą odwetu za doznane wtedy krzywdy i do dzisiaj niezabliźnione rany. Franky nie znajduje zrozumienia wśród najbliższych, ale nawiązuje więź z Florence (Esme Creed-Miles) – niedoszłą samobójczynią i równie zagubioną życiowo duszą. Dziewczyny zakochują się w sobie, dają sobie szansę, by wbrew niełatwym okolicznościom zacząć razem coś nowego, lecz ten związek okaże się najtrudniejszym z możliwych, ponieważ każda z bohaterek dźwiga swój ogromny, przytłaczający bagaż doświadczeń. Niełatwo jest równocześnie borykać się z osobistymi problemami i masą niezałatwionych latami spraw oraz rzucać wyzwanie społecznym normom i regułom.

Być może za dużo przez ten film przewija się wątków – od tożsamościowych poszukiwań, przez niemożliwą miłość, rodzinne dramaty, nietolerancję, aż po krytykę publicznych mechanizmów marginalizujących tych, którzy potrzebują systemowego wsparcia i pomocy. Zawsze jednak w “Silver Haze” na pierwszym planie pozostaje wrażliwa, śmiała outsiderka, podejmująca piękną, prywatną walkę na przekór wszystkim i wszystkiemu. Walkę o siebie i o to, na czym najbardziej jej zależy. Czy można nie kibicować takim bohaterkom?

 

W kinie: 20 000 gatunków pszczół (Berlinale)

20000gatpszczol

 

20 000 GATUNKÓW PSZCZÓŁ
Berlinale 2023
reż. Estibaliz Urresola Solaguren

moja ocena: 7.5/10

 

Baskijska debiutantka, Estibaliz Urresola Solaguren, nie wybrała sobie najłatwiejszego tematu, by zaistnieć na filmowej mapie Europy. Podeszła jednakowoż do sprawy z taką wrażliwością i uważnością, że wielu mogłoby się od niej uczyć (trochę choćby Lucas Dhont). W “20 000 gatunkach pszczół” tworzy z jednej strony kameralny portret pękającej rodziny, z drugiej – szczere, społeczne kino, którego bijącym sercem jest kilkuletnie dziecko (Sofía Otero), wbrew otaczającemu je światu, z racji wieku jeszcze nie w pełni świadomie walczące o prawo do egzystencji na własnych zasadach. To jednak przede wszystkim my – dojrzali widzowie – nadajemy górnolotnych znaczeń zachowaniom młodziutkiej bohaterki filmu, ponieważ ona sama nie potrafi nawet nazwać tego, co czuje. Na pewno nie lubi, gdy nazywa się ją Aitorem – imieniem nadanym jej po narodzinach, zgodnym z przypisaną wówczas płcią biologiczną. Nie przepada również za neutralniejszym Coco, za to czuje się najbardziej sobą jako Lucía i gdy jest traktowana jak dziewczynka, którą fizycznie przypomina. Ma długie włosy, nosi ubrania, po których niełatwo określić płciową identyfikację, szuka nici porozumienia i zrozumienia z kobietami w swoim otoczeniu. Ale z tym bywa różnie.

Matka dziecka Ane (Patricia López Arnaiz) sama przechodzi trudny okres. Boryka się z kryzysem małżeńskim i zawodowym, macierzyństwo i opieka nad trójką dzieci stają się coraz większym wyzwaniem. Powrót na łono rodziny, na hiszpańską prowincję, ma pomóc jej odetchnąć i wrócić na właściwie tory. Na wsi życie toczy się być może niespiesznie, ale potrafi się narzucać. Krewni Ane tworzą dość tradycyjną wspólnotę. Nie tylko nie do końca wiedzą, jak wesprzeć kobietę, ale także, jak odnosić się do jej dziecka – w ich oczach z powodu braku mocnego, rodzicielskiego autorytetu udającego dziewczynkę chłopca. Łatwiej im kwestionować metody wychowawcze matki niż okazać Lucii empatię i pomóc odkrywać to, kim chce być.

Choć to Lucia jest bez wątpienia główną bohaterką filmu, krytycznej wiwisekcji poddany zostaje przede wszystkim świat wokół niej. Rzeczywistość tworzona przez dorosłych, zamkniętych w binarnych konwencjach i schematach, lękliwie reagujących na to, co inne, nie potrafiących się oprzeć generalizacjom i zerojedynkowym uproszczeniom. Wątek tożsamościowych poszukiwań Lucii i ich niezrozumienie przez otoczenie w “20 000 gatunkach pszczół” stają się też jedną z osi konfliktu, który wylewa się na kolejne pokolenia kobiet z tej familii. Próba przenoszenia klasycznych norm i wzorców to prosta droga do traumy i cierpienia.

Jeśli ktoś odnosi wrażenie, że hiszpańska fabuła opowiada się po jakiejś stronie gorącego, społeczno-politycznego sporu, to nic bardziej mylnego. W tym filmie nie ma żadnego moralizatorstwa, dydaktyki, zacietrzewienia. To kino głęboko humanistyczne, poważne, a jednocześnie delikatne i wyważone, w którym transpłciowy wątek to część większej opowieści o pułapkach społecznych ról oraz różnorodności, jaka nas otacza. O rodzinach, gdzie komunikacja bywa coraz trudniejsza i kobietach, emocjonalnie dźwigających na swoich barkach zdecydowanie więcej niż powinny. O tym, że także natura może nas uczyć, jak akceptować złożoności również ludzkiego świata.