SAINT OMER
polska premiera: 15.09.2023
reż. Alice Diop
moja ocena: 6.5/10
Film Alice Diop to fascynująca, ale bardzo metodyczna refleksja o doświadczaniu macierzyństwa, umiejscowiona w wielu skomplikowanych, społecznych okolicznościach. Ciekawa pozycja do zestawienia w ramach podwójnego seansu z “Córką” Maggie Gyllenhaal. W tytułowym miasteczku Saint-Omer odbywa się sąd nad współczesną Medeą. Młoda kobieta nazywa się Laurence (Guslagie Malanda) i staje przed wymiarem sprawiedliwości oskarżona o dzieciobójstwo. Miała doprowadzić do śmierci swojej 15-miesięcznej córeczki, pozwalając jej zostać porwaną przez morskie fale. Laurence do czynu się przyznaje, ale prosi sąd o to, by wyjaśnił genezę jej działań, których ona sama do końca nie rozumie. Mówi coś o ciążącej nad nią klątwie, ale w toku jej zeznań i wspominanego materiału dowodowego owa klątwa okazuje się tak naprawdę wypadkową postkolonialnych grzechów, egzystencjalnych rozterek migrantki, kobiecej bezsilności wobec męskiej opresji, trudach emancypacji, obaw przed dziedziczeniem traum i powielaniem błędów przeszłości.
Pochodząca z paryskich przedmieść, ale mająca senegalskie korzenie Diop przed “Saint Omer” dała się poznać jako porządna dokumentalistka. Taka socjolożka z kamerą, która patrzy na jednostki, prześwietla ich losy, ale dzięki wyczuleniu na antropologiczne i polityczne niuanse, osadza te opowieści w uniwersalnych i ważkich kontekstach. Historia Laurence, wzorowana na autentycznym przypadku niejakiej Fabienne Kabou, oskarżonej w 2016 roku o zabicie własnego dziecka, swoją surowością i statycznością przypomina kino dokumentalne. Rozprawa, w której uczestniczy bohaterka, pokazana jest w wybitnie realistycznej manierze. Może nawet zbyt realistycznej, bo przez swoją precyzję i ostentacyjny brak emocji trudno się spowiedzią kobiety tak po ludzku przejąć.
Delikatne emocje w sądowe realia wprowadza dopiero postać Ramy (Kayije Kagame) – pisarki, która obserwuje proces i w położeniu Laurence odnajduje wiele podobieństw z własnym życiem. Nie tylko pochodzi z rodziny migrantów z Afryki, ale także właśnie spodziewa się dziecka. W ten sposób też Diop znów czyni z jednostkowej historii coś ogólniejszego. Chciałabym tylko, by to wybrzmiało jasno. “Saint Omer” nie jest filmem, który ma poruszyć i zagrać na najczulszych strunach. To kino z gatunku intelektualnie stymulującego, trochę teatralne i akademickie, przekładające warsztat i wielowątkowe, skrupulatne podejście do tematu nad piękną emfazą fikcji. Pewnie dlatego tak wymagające.
CICHA DZIEWCZYNA
polska premiera: 1.09.2023
reż. Colm Bairéad
moja ocena: 7.5/10
Tytułową “Cichą dziewczyną” z filmu Colma Bairéada jest 12-letnia Cáit (Catherine Clinch), której ciągle jeszcze dziecięca perspektywa przeciwstawiona zostaje perspektywie dorosłych. Obie wiele dzieli, ale jedno łączy – brak miłości. Wycofane dziecko mieszka na irlandzkiej prowincji w domu pełnym ludzi, głośnym, chaotycznym. Na niewielkiej powierzchni gnieżdżą się rodzice Cáit oraz jej liczne rodzeństwo. Domowe ognisko zgasło raczej już dawno, jeśli kiedykolwiek tlił się w nim w ogóle jakiś ogień. Domownicy odnoszą się do siebie beznamiętnie, czasem wręcz z wrogością. Cáit wybrała więc chyba niezłą strategię, by wśród najbliższych pozostać niewidzialną i maksymalnie wyciszoną. Pewnego dnia dziewczynkę zabierają do siebie na wakacje dalecy krewni, gdzie bohaterka zamieszka już w zupełnie innych warunkach. Pusty, ładny i zadbany dom, ale spowity mgłą dawnej tragedii, która na zawsze zmieniła egzystencję domowników, czyniąc z nich niemych więźniów własnego cierpienia. Cáit potrzebowała tych ludzi tak samo, jak oni potrzebowali jej. Dzięki nim dziecko prawdopodobnie pierwszy raz w życiu doświadczy autentycznej, rodzicielskiej troski, empatii i czułości. Pogrążeni w żałobie dorośli natomiast na chwilę zapomną o bólu, odzyskując nadzieję i pogodę ducha. Pachnie Wam to tanim happy endem? Nic bardziej mylnego, ale przygotujcie sobie większe opakowanie chusteczek. “Cicha dziewczyna” to bowiem przede wszystkim poważne kino społeczne. Z subtelnie, ale precyzyjnie zarysowanym kontekstem. Zwłaszcza wątki klasowe i ekonomiczne wydają się tu być szczególne istotne. Nie są one jednak znowu tak kluczowe, by przypominać, że o tym, co dziecko zawsze najbardziej potrzebuje – elementarnego poczucia bezpieczeństwa i rodzicielskiej miłości.
KAWAŁEK NIEBA
polska premiera: 26.05.2023
reż. Michael Koch
moja ocena: 7.5/10
“Kawałek Nieba” – kawał znakomitego kina, usytuowanego gdzieś pomiędzy antropologicznym esejem o cieniach i blaskach egzystowania na alpejskiej prowincji, kinem przyrodniczym z filtrem Dumonta oraz manifestacyjnym slow cinema o prawie do samostanowienia i walce o życie na własnych zasadach. Choć gdybym miała wskazać konkretnie jakiegoś bliższego krewniaka dla filmu Michaela Kocha, spróbowałabym zrobić test dna z “Przełamując Fale” von Tiera. Kruchość szczęścia, tragizm odrzucenia, cena poświęcenia, przyziemność przemijania – nad takim niebem unosi się szwajcarski kandydat do Oscara. Z jednej strony pocztówkowe, górskie krajobrazy ze swoimi krystalicznie przejrzystymi jeziorami, malowniczymi drogami pośród wzniesień i łąk, sielską aurą otoczenia pozbawionego hałasu, pośpiechu i zgiełku. Z drugiej – ludzie, którzy żyją tu sobie nie tyle beztrosko, ile po prostu bardzo spokojnie. Najbardziej prozaiczna proza życia, jaką można sobie wyobrazić. W takiej scenerii rozkwita romans introwertycznego osiłka o gołębim sercu i najbardziej przebojowej dziewczyny w okolicy. Najpierw zakochanym gra w tle “What Is Love” Haddawaya, ale później DJ na tej dyskotece życia ma już do zaproponowania tylko smutniejsze melodie. Przy całej swojej imponującej, emocjonalnej i dramaturgicznej złożoności “Kawałek Nieba” pozostaje filmem pod względem formalnym posępnie surowym i do bólu zwyczajnym. Ciągle będąc kinem głęboko humanistycznym i dotykającym najczulszych strun we wnętrzu. Najlepszym punktem wyjścia do melancholijnej zadumy nad fatalizmem człowieczej egzystencji.
ASTEROID CITY
Festival de Cannes 2023
reż. Wes Anderson
moja ocena: 5.5/10
O wizualnym stylu w przypadku Wesa Andersona i jego filmów powiedziano już chyba wszystko. Pastelowe filtry, doskonała symetria kadrów, retro klimat, kreskówkowe elementy scenografii (w “Asteroid City” jest nawet struś Pędziwiatr, choć osamotniony z powodu nieobecności rozjechanego na asfalcie kojota). Ciągle lubię na to wszystko patrzeć i podziwiać, ale też ta, od tak dawna już powtarzalna, estetyka potrafi mnie tak po ludzku znudzić. Kino Amerykanina jest jednak na tyle zróżnicowane w swej treści, że ów osławiony styl staje się przede wszystkim narzędziem, pomagającym po prostu ciekawie opowiedzieć jakąś historię. Czasem wręcz całkiem zaangażowaną historię, jak w również premierowo pokazywanym w Cannes “Kurierze Francuskim z Liberty, Kansas Evening Sun” (2021), który stanowił nostalgiczny hołd dla drukowanej prasy. Kumulacja wątków zamykanych często w zgrabne miniatury i bohaterów, w których wcielają się najgorętsze, aktorskie nazwiska (zajmujące sporo miejsca na oficjalnym plakacie promocyjnym) oraz szkatułkowa struktura filmu to kolejne znaki rozpoznawcze reżysera. W “Asteroid City” widzowie wcielają się w rolę publiczności programu telewizyjnego, w której dramaturg (Edward Norton) i reżyser sztuki teatralnej (Adrien Brody) z pomocą boskiego narratora (Bryan Cranston) opowiadają o jej tworzeniu/adaptacji, a jednocześnie ta sztuka odgrywana zostaje niejako w czasie rzeczywistym. W minimalistycznym miasteczku na kartonowej pustyni, zbudowanym z elementów amerykańskiej ikonografii, gdzie spotykają się młodzi wynalazcy i badacze, pod okiem wojska i swoich rodzin celebrując wydarzenie sprzed około 5000 lat, gdy na te tereny spadła asteroida. Przyznajcie sami, że koncept, gdzie wielowarstwowość historii wynikała z ekranizacji procesu powstania artykułów w magazynie, sam w sobie był prostszy i dużo mniej sztuczny.
Bo też nad “Asteroid City” nie unosi się tak jasny motyw przewodni, spajający wymowę rozwarstwionej całości. Powiedziałabym wręcz, że główna myśl tego filmu sprowadza się do wyjątkowo autotematycznej (dla różnej maści twórców) refleksji o trudnej nomen omen sztuce narracji i opowiadania historii, gdy dzieło końcowe to tak naprawdę wypadkowa starań autora adaptowanego/ekranizowanego tekstu, reżysera, aktorów, a w końcu publiki, która kształtuje odbiór tego, co zobaczyła. Próbując rozgryźć ten fenomen niczym najbardziej tajemniczą zagadkę wszech świata, Anderson kluczy po labiryncie mniej lub bardziej zawiłych meta kontekstów. Najbardziej trywialny to oczywiście ten, gdy aktorzy wychodzą ze swoich scenicznych ról, by “dogadać” z reżyserem sens przedstawienia, gubiąc się w natłoku wątków i dialogów. Zdarza się, że ma to swój romantyczny urok, jak w magicznej scenie, gdy grająca matkę-aktorkę Scarlett Johansson przez okno ćwiczy z ojcem-wdowcem-fotografem-aktorem (Jason Schwartzman) kwestie, które ma wkrótce zagrać. Bo najtrudniej w takiej wystylizowanej do granic możliwości, pogmatwanej, filmowej rzeczywistości odtworzyć czyste emocje, a tutaj to się akurat udało. W ogóle wątek Johansson i Schwartzmana oraz te postacie same w sobie są najfajniejszą rzeczą, jaka się w tym filmie wydarzyła. Przeżywanie żałoby, godzenie się ze stratą, a w końcu odzyskiwanie wiary w możliwość zbudowania uczuciowej więzi z drugim człowiekiem to szlachetne tematy, zawsze trafiające na podatny grunt.
Powaga to chyba najbardziej zaskakujący element “Asteroid City”. Świat, w filmie jest umowny i metaforyczny. Scenografia karykaturalnie wręcz oszczędna. Nawet pozy aktorów wydają się dość anemiczne, co bez wątpienia stanowi zabieg celowy, bo teatralność jest przecież nierozerwalnie wpisana w ten artystyczny zamysł. Ale nic tu nie jest śmieszne czy dowcipne. Dojmująca melancholia i poczucie nieuchronności końca napędzały już wspaniały “Grand Budapest Hotel” (2014), ale w “Asteroid City” trudniejsze emocje potrafią nie tylko dodać opowieści egzystencjalnej głębi, ale też nadmiernie ją obciążyć. A w tych przeładowanych estetycznie i wielowątkowych fabułach Andersona może brakować miejsca na oddech. Mam wątpliwość, czy ten główny temat (opowiadanie o opowiadaniu) wymagał aż takiej poważnej maniery, czy szczypta humoru, by temu filmowi nie pomogła. Odnoszę też wrażenie, że samemu Andersonowi pomogłoby też odświeżenie własnego pomysłu na kino. Nie musi zaraz sprzedawać duszy dla filmowego realizmu, ale pomiędzy takim stylem a jego estetyką znajduje się niemalże kosmos możliwości.
CZAS KRWAWEGO KSIĘŻYCA
Festival de Cannes 2023
reż. Martin Scorsese
moja ocena: 6.5/10
Wyjaśnijmy coś sobie. Martin Scorsese to jeden z najważniejszych, amerykańskich filmowców XX wieku. Ikona, mistrz, geniusz. Nie zapraszam do dyskusji, bo nie ma o czym. To fakty, nie opinia. I tak naprawdę ciężko go tak po prostu nie cenić i nie lubić. Nie tylko dlatego, że zrobił masę świetnych filmów, ale też ze względu na to, jak aktywnie działa, by zachować dla potomnych dziedzictwo światowego kina. Jego fundacja zbiera, odnawia i udostępnia zapomniane perełki filmowe, dzięki czemu nie giną arcydzieła kinematografii krajów dawnego ZSRR, filipińskich czy afrykańskich. Kluczowe w tym wszystkim jest jednak to, że Scorsese jest człowiekiem przeszłości, nie teraźniejszości, a już na pewno nie przyszłości. Raczej nie rozpalisz w nim ognia dyskusją o “Parasite” czy Julii Docournau, ale jak rzucisz w przestrzeń w jego obecności hasło “Salvatore Giuliano” to bardziej możesz liczyć na uwagę wielkiego twórcy. To prawda, że raz reżyser dla niepoznaki przebrał się w jaskrawy kostium “Wilka z Wall Street”, ale to wciąż człowiek z tamtej epoki, a “Czas krwawego księżyca” to tego namacalny dowód.
Nie każdy teraz dostaje praktycznie nieograniczone środki i ekranowy czas, by tworzyć kino dokładnie takie, jak chce. Scorsese to jeden z niewielu twórców, który na taki przywilej sobie zasłużył i dobrze, że są ciągle ośrodki, mogące zapewnić wielkiemu reżyserowi taki komfort pracy. “Czas krwawego księżyca” imponuje więc epickim rozmachem i potężnym, ponad trzygodzinnym metrażem. Przy czym film nie jest po prostu skondensowanym w jednej produkcji serialem (ale bez większego wysiłku mógłby być). Ma swój powolny rytm, operator Rodrigo Prieto mógł pozwolić sobie nie wiele medytacyjnych, panoramicznych ujęć, przez co film pozwala też odetchnąć, prowadząc narrację właściwie bez pośpiechu.
Dla plemienia Osagów odkrycie złóż ropy naftowej na ich ziemiach okazuje się tyleż zbawieniem, ile przekleństwem. W pewnym momencie ta społeczność staje się być może najbogatszą na ziemi, która pozwolić sobie może zarówno na drogie błyskotki i najnowocześniejsze automobile, ale także na białą służbę. Tych, którzy liczą na szybki zarobek i łatwe wzbogacenie się, też w ich otoczeniu nie brakuje. Każdego dnia kolej na ziemie Osagów przywozi białych mężczyzn, takich jak choćby Ernest Burkhart (Leonardo DiCaprio). Weteran I wojny światowej powraca na łono rodziny, której głową jest “King” Hale (Robert de Niro). Hodowca bydła i admirator tradycji tutejszych autochtonów, działający na rzecz etnicznej integracji i pojednania. Tylko że w jego wizji oznacza to swatanie dziedziczek indiańskiej fortuny z jego pobratymcami, którzy w przypadku śmierci swoich małżonek, stają się jedynymi spadkobiercami ich majątku. Ernest poślubia jedną z takich kobiet, choć jego intencje i uczucia wobec Molly (Lily Gladstone) wykraczają daleko poza zaaranżowaną podstępem transakcję małżeńską. Mężczyzna naprawdę kocha swoją żonę, ale nie potrafi się też wyrwać spod przemożnego wpływu wuja “Kinga”, na jego zlecenie wykonując morderstwa na kolejnych Osagach, w tym najbliższych krewnych Molly. Miejscowe organy ścigania oczywiście nie kwapią się do skrupulatnego wyjaśnienia zbrodni, a morderstw – tylko w indiańskiej części społeczności – przybywa.
Opowieść z wydanej kilka lat temu książki Davida Granna, którą zekranizował Scorsese, stanowi świadectwo rzeczywistych wydarzeń. Dzisiaj zbrodnie dokonywane w latach 20. na Osagach uchodzą za czarny rozdział we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych. Stąd pewnie sporej części publiczności zza Oceanu to rewizjonistyczne kino powinno otworzyć oczy i wywołać emocjonalny dyskomfort. Amerykańska mitologia wokół białego osadnictwa, legenda Dzikiego Zachodu, geneza kapitalistycznego dobrobytu (dla wybranych) powstawały na trupach i krwi tych, którzy nie mogli skutecznie przeciwstawić się wyzyskowi i podłości. Doczekaliśmy czasów, gdy na najbardziej widocznych sztandarach pisane są hasła wołające o sprawiedliwość i uznanie krzywd dla ciemiężonych, bo czy może być coś bardziej “krzykliwego” niż kino Scorsese? Tym bardziej, że reżyser szczerze chce oddać część ofiarom okrutnych zbrodni w białych rękawiczkach.
Winnych zbrodniczego procederu na ziemiach Osagów ukarano dopiero dzięki interwencji J. Edgara Hoovera, który do Oklahomy wysłał agentów nowopowstałego Federalnego Biura Śledczego. W filmie centralnym śledztwem dowodzi niejaki Tom White (Jesse Plemons), ale to dochodzenie samo w sobie nie jest raczej pierwszorzędnym elementem opowieści Scorsese. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, co nie do końca gra w “Czasie krwawego księżyca”. Film wydaje się epickim westernem. Mamy tu przecież dziki (i chciwy) Zachód, gorączkę złota, białych ludzi z bronią, cywilizujących się Indian. Gorzko potraktowany mit założycielski XX-wiecznej Ameryki na tle poetyckich, preriowych landszaftów, po których kamera sunie powoli jak w kinie Malicka. To jednak tylko trik, by w nieco innej scenerii przemycić opowieść poskładaną z ulubionych motywów, wątków i klisz mistrza. To kolejne kino gangsterskie Scorsese powielające znany schemat z bohaterem rozpoczynającym wspinaczkę w górę mafijnego układu, przechodzącego przez okres moralnych i egzystencjalnych wątpliwości, aż w końcu zmuszonego do zmierzenia się z konsekwencjami własnych, zbrodniczych czynów. Ciężko też znaleźć uzasadnienie dla tak potężnie długiego metrażu inne niż autorska fanaberia, fundująca widzom naprawdę wymagający, filmowy maraton. Tym bardziej, że choć trup ścieli się tu gęsto, sposób narracji nie jest specjalnie sensacyjny. Paradoksalnie to bardziej kontemplacyjno-lamentacyjne w wielu momentach kino, zadumane i refleksyjne.
Jednego nie można odmówić “Czasowi krwawego księżyca”. Ta produkcja to prawdziwe wydarzenie w świecie kina. Jej canneńska premiera, w której uczestniczyłam – jedyny, ekskluzywny i najbardziej pożądany seans tego roku na Lazurowym Wybrzeżu był autentycznym świętem. Celebracją wyczekiwanego dzieła oraz jego zasłużonego twórcy, wokół którego, troszeczkę na drugim planie, znalazło się miejsce również na cementowanie i redefiniowanie Scorsese’owych legend. Współpracy z Robertem de Niro rozkładającej się na 50 lat i 10 filmów. Wielu realnie kultowych tytułów dla amerykańskiej kinematografii. Nieco nowszej kolaboracji i uwielbienia dla talentu Leonardo di Caprio, którego reżyser być może właśnie mocno wsparł w wyścigu o kolejną, zawsze upragnioną, Oscarową statuetkę. Wyrwanie się z sideł male gaze, dekadami obecnego w kinie Scorsese, oddając wiele ekranowego miejsca ujmującej Lily Gladstone, której postać zajmuje fabularną przestrzeń w sposób dla twórczości autora “Wściekłego Byka” doprawdy nowej. Martin Scorsese za chwilę skończy 81 lat i ciągle mu się chce. Nie rewolucjonizuje już kina, ale fantastycznie przypomina o sile tego medium i wykorzystuje je z premedytacją w słusznej sprawie.
HOW TO HAVE SEX
Festival de Cannes 2023
reż. Molly Manning Walker
moja ocena: 7/10
Debiutująca w pełnym metrażu Brytyjka okazała się najwspanialszą rzeczniczką młodego pokolenia, rozumiejącą ich problemy, dylematy, rozterki. Tytuł jej filmu być może brzmi, jak karykaturalny lead z okładki modnego, kobiecego magazynu, za którym kryje się zestaw porad i wskazówek, obiecujących lepsze i bardziej spełnione życie. Ale “How To Have Sex” właściwie nie mogłoby sytuować się dalej od tonu pretensjonalnego moralizatorstwa. To kino przepełnione empatią wobec pokolenia Z, z ogromną precyzją namierzające ich niepokoje, ukazujące ciążącą na nich rówieśniczą i kulturową presję oraz nazywające wprost ich zbyt często bagatelizowane potrzeby, pragnienia, marzenia. “How To Have Sex” także brutalnie rozlicza się się z mitologią pierwszych, seksualnych doświadczeń, które łatwiej mogą przysporzyć traum niż miłych wspomnień. A punkt wyjścia jest trywialny. Trzy przyjaciółki w oczekiwaniu na wynik kończącego szkołę średnią egzaminu, podobnie jak większość ich rówieśników w okresie wiosennych ferii, udają się na zasłużone, szalone wakacje. Kierunek to jedna z gorących, greckich wysp, o tej porze roku przepoczwarzająca się już w sezonowy kurort z jego nieodzownymi atrakcjami – hotelami z basenami, plażami, dzienną ofertą all inclusive, nocnymi klubami. Istny horror imprezowego ceremoniału. Jednak szybko zza okrzyku “Best! Holiday! Ever!” zamiast czasu zabawy i beztroski, wyłania się nieznośny ciężar bytu.
Wyczekiwane wakacje dla Tary (rewelacyjna Mia McKenna-Bruce) szybko okazują festiwalem rozczarowań i nieporozumień. Być może w dalszej perspektywie – podstawą do poważnej przebudowy własnej egzystencji. Włócząc się po dyskotekach, konsumując kolejne drinki, zderzając wyobrażenia o magicznym “pierwszym razie” z brutalną rzeczywistością współczesnych relacji interpersonalnych, bohaterka w końcu odkryje, że latami na ołtarzu przyjaźni z ludźmi, których może nawet nie lubi, składała ofiarę z własnych wartości, indywidualizmu, godności. Z coraz bardziej udawanym uśmiechem na twarzy, próbując wpasować się w kanony i normy zachowań, które u niej samej powodują głównie dyskomfort.
Dla Molly Manning Walker być może najłatwiej było odegrać rolę starszej koleżanki-mentorki, która zdiagnozowała problem, edukacyjnie uwypukla karygodne zachowania i pokazuje ścieżkę, jak takich błędów unikać, ale “How To Have Sex” w ogóle nie jest tego typu poradnikowym, umoralniającym filmem. Nie tylko mówi językiem swoich bohaterów, będąc w tej inscenizacji szalenie naturalnym, ale pozostawia też sporo przestrzeni na wyciąganie własnych wniosków. Nikogo nie piętnuje, nie krytykuje, nie chce naprawiać. To osoby takie jak Tara i jej rówieśnicy w pierwszej kolejności muszą naprawić otoczenie, w którym funkcjonują. Jeśli tylko będą chcieli.