W kinie: Kuru Otlar Üstüne (Cannes)

aboutdrygr

 

ABOUT DRY GRASSES
Festival de Cannes 2023
reż. Nuri Bilge Ceylan

moja ocena: 7.5/10

 

Samet (Deniz Celiloglu) utknął we wschodniej Anatolii, gdzie przez połowę roku panuje surowa, śnieżna zima, która w końcu przechodzi w suche lato. I tak w kółko. Pobyt tu traktuje jak przymusowe zesłanie w oczekiwaniu na, jego zdaniem, lepszą nagrodę za lata spędzone na studiach. Taki jednak los nauczyciela w Turcji, który nim będzie mógł zaaplikować na miejsce pracy w nieco bardziej atrakcyjnym miejscu, musi przez 4 lata odsłużyć swoje, najczęściej na głębokiej prowincji. Samet nie uczy tutaj niczego potrzebnego, prowadzi bowiem zajęcia z plastyki. Sam ma raczej artystyczną duszę. Po okolicy chodzi z aparatem fotograficznym, używa słów i mówi językiem, który rozumieją jedynie ci wykształceni, czyli najczęściej napływowi koledzy po fachu. Tacy jak jego współlokator Kenan (Musab Ekici), na Wschodzie radzący sobie całkiem nieźle. Mężczyzna przyswoił nie tylko wymagające warunki atmosferyczne regionu, ale też jego etniczną specyfikę, kształtowaną nie zawsze pokojowo przez trudną koegzystencję Kurdów i Turków. Ofiarą takich tarć jest wspólna znajoma Sameta i Kenana, Nuray (Merve Dizdar), również nauczycielka, która w bombowym zamachu straciła nogę, ale mimo to układa sobie normalne życie, czekając na dostosowany do jej potrzeb samochód i realizując malarską pasję.

Na tle tutejszej społeczności Samet jawi się jako postać szczególna. Jest on erudytą i rasowym intelektualistą, mierzącym innych własną miarą, ale także niewyobrażalnym wręcz arogantem i samolubem, ciągle narzekającym na rzeczywistość, która go otacza, manipulującym ludźmi i traktującym wszystkich z góry. Przy tym potrafi okazać otwartość, mieszczański luz i zainteresowanie sprawami, na które miejscowi, zajęci trywialnymi problemami dnia codziennego, nie zwracają uwagi. To z jednej strony postać odrzucająca, z drugiej ktoś ewidentnie zagubiony na rozdrożach życia i dlatego dokonujący czynów moralnie wątpliwych.

Ceylan ukazuje swojego bohatera w sytuacjach, z których ciężko go wybronić. Ma dziwne relacje z małoletnią uczennicą i wrednie traktuje ludzi, których można by nazwać jego przyjaciółmi. Dziewczynce okazuje nadmierne i nieadekwatne do jej wieku zainteresowanie. Ta zaś rozczarowana jego postawą podczas szkolnego incydentu, składa donos do dyrekcji na niewłaściwe zachowanie nauczyciela. Ewentualne dochodzenie zostanie zduszone w zarodku, ale w Samecie przeleje ono czarę goryczy. W końcu, z czysto egoistycznych pobudek, rozdzieli mających się ku sobie Kenana i Nuray, podstępem uwodząc kobietę, choć ta wydaje się być jedyną, która w jakimś stopniu przejrzała Sameta.

Jak zwykle wszystko, co kluczowe u Ceylana dzieje się przy stole. Pijąc tradycyjną herbatę, gdy za oknem śnieg i mróz, siedząc na przeciw siebie, najczęściej prowadzą ożywione dyskusje, w których te statyczne spory filozoficzne, polityczne i społeczne ogląda się jak rasowe kino akcji. Turecki twórca ma ten niesamowity dar, który z zamierającej sztuki konwersacji w swoich filmach czyni prawdziwy, narracyjny oręż. Dialogi uwodzą błyskotliwością ripost, głębią argumentów i elokwencją interlokutorów. Moja ulubiona wojna na argumenty to ta, w trakcie której Samet i Nurey zderzają swoje poglądy na temat własnego zawodu. Jego egocentryzm zderza się z pozytywistyczną postawą koleżanki i, co najciekawsze, żadne z dwojga dyskutantów nie przegrywa tej potyczki. Ich poglądy wynikają bowiem z tego, jakie w tym momencie targają nimi egzystencjalne rozterki.

“About Dry Grasses” to kolejny z epickich filmów Ceylana, który trwa ponad trzy godzin (i nie ma w nim żadnej zbędnej minuty) i stanowi beznadziejnie romantyczną odę do kina długich, statycznych ujęć i zaproszenie do kontemplacji poetyckich, anatolijskich pejzaży, które skłaniają do refleksji nad źródłem ludzkich motywacji i impulsów, które sprawiają, że człowiek zachowuje się tak, a nie inaczej. Bije z tego filmu literackie podejście do rozwijania fabuły, co temu konkretnemu twórcy przychodzi z taką łatwością i naturalnością. Z Ceylanem ostatnio zapadliśmy w zimowy sen, dumaliśmy pod dziką gruszą, a teraz znów naprawdę warto wybrać się z nim w wędrówkę po suchych trawach.

 

W kinie: Kaibutsu (Cannes)

monsterkoreeda

 

KAIBUTSU
Festival de Cannes 2023
reż. Hirokazu Koreeda

moja ocena: 7/10

 

W światowym kinie Hirokazu Koreeda, laureat Złotej Palmy sprzed 3 lat, ma nie tylko mocną oraz ugruntowaną pozycję, ale też charakteryzuje się bardzo rozpoznawalnym stylem. Warto to powtarzać, bo pozornie kino Japończyka wydaje się dość zwyczajne, ale te historie będące bardzo blisko normalnego, raczej średnio atrakcyjnego życia swoją głębię i zazwyczaj mocną siłę oddziaływania zawdzięczają reżyserskiej maestrii Koreedy, w której szczególnie należy cenić jego wyczulenie na drobiazgi i szczegóły, ale przede wszystkim tą niesamowitą płynność i koherencję, z jakimi prowadzony jest filmowy storytelling. Ta umiejętność ma szczególne znaczenie, gdy reżyser – jak właśnie w przypadku “Monster” – postanawia zerwać z linearnie prowadzonym stylem narracji i zaproponować coś intelektualnie nieco bardziej wymagającego.

Punkt wyjścia wydaje się prosty. Matka z synem zza okna ich mieszkania obserwują pożar budynku, w którym zlokalizowana była speluna o nie najlepszej reputacji, ale to nie ogień stanie się punktem kulminacyjnym wieczoru. Kilkuletni Minato (Souya Kurokawa) zacznie zadawać Saori (Sakura Ando) dziwne pytania. Kolejne dni przyniosą następne alarmujące sygnały – coś niedobrego dzieje się z chłopcem. W końcu dziecko przyznaje, że padło ofiarą agresji ze strony nauczyciela Horiego (Eita). Zatroskana matka ruszy więc do szkoły, domagając się wyjaśnień i interwencji, ale zamiast tego zderzy się nie tylko z bezdusznymi procedurami, ale też z inną niż ta Minato wersją zdarzeń, w której to jej syn miał być agresorem wobec młodszego kolegi. Prawda leży po środku? Nie, w zupełnie innym miejscu.

W “Monster” nic nie jest tym, czym się wydaje. Budowaniu osobliwego napięcia i wielu ‘zwrotów akcji’ służy ta Rashomonowa struktura filmu. Kolejne wątki opowiadane są z różnych perspektyw i punktów widzenia. Raz dzieci, innym razem matki Minato, nauczyciela, a nawet dyrektorki szkoły. Wyłania się z tego obraz świata, który w “Blisko” pokazał też Lucas Dhont. Świata pogrążonego w potwornej, komunikacyjnej indolencji dzieci i ich dorosłych opiekunów, oddalających się od siebie i nie potrafiących wzajemnie zrozumieć kulturowych kodów, uczuć i emocji funkcjonujących jakby w dwóch, równoległych rzeczywistościach coraz bardziej od siebie odizolowanych.

Bardziej niż temat, który ostatnio zyskał we współczesnym kinie na popularności – sam w sobie na pewno społecznie ważny i trudny, w “Monster” imponuje kunsztowna forma filmu. Swoiste erudycyjne wyzwanie, w którym samemu trzeba pozbierać te puzzle i ułożyć z nich główną historię, a potem spojrzeć na całość z oddali i ocenić, jak bardzo przeszywająca i przyjmująca była dla nas ta porządna lekcja kina i socjologii społecznej.

 

W kinie: Jeanne du Barry (Cannes)

jeannedb

 

JEANNE DU BARRY
Festival de Cannes 2023
reż. Maïwenn

moja ocena: 4/10

 

Okres francuskiej monarchii to niewyczerpane źródło inspiracji dla filmowych scenariuszy. Sięgając po historie ze, zdawałby się, odległej przeszłości, często szuka się dla nich współczesnych znaczeń i kontekstów. I tak postać drugiej, najbardziej znanej kochanki Ludwika XV, staje się pretekstem do rozważań o rolach kobiet w wybitnie patriarchalnych społeczeństwach i jak te role można modyfikować, by poszerzać pole do samoświadomienia i samodzielności. Jeanne du Barry, jak donoszą kronikarskie źródła, polityką się nieszczególnie interesowała, więc jej najpoważniejsze, antysystemowe osiągnięcia dotyczą dworskiej etykiety. Zmieniła kanon arystokratycznej, kobiecej mody, wprowadzając do niej męskie elementy, pokazując na obie samej nowe fryzury i niespotykane do tej pory wzory tkanin. Uchodziła za poważną mecenaskę sztuki, choć chyba jej osiągnięć na tym polu nie ma co porównywać do wyczynów jej poprzedniczki w królewskim łożu, Madame de Pompadeur. Zaznaczmy jednak jasno, na te wszystkie ekstrawagancje ktoś taki jak Jeanne du Barry mogła sobie pozwolić tylko dlatego, że była stałą bywalczynią sypialni monarchii. Innej drogi nie było. I tę właśnie ambiwalentną, uwłaczającą ścieżkę Maiwenn w swoim filmie całkiem dokładnie opisuje. Stara się przy okazji uczynić ze swojej bohaterki silną heroinę, ale finał losów Jeanne du Barry (ten prawdziwy i też filmowy) pokazuje, jak w gruncie rzeczy zawsze słaba i niestabilna była jej pozycja. W całości zależna od kaprysów i kondycji psychofizycznej władcy.

Jakkolwiek wyrafinowane i stylowe nie byłoby to kino (a nie jest), nie mogę pozbyć się wrażenia, że nie sama opowieść i jej forma mają do tego filmu przyciągnąć jak najszerszą publikę. Mój największy zarzut nie dotyczy bowiem wcale konstrukcji banalnego scenariusza oraz płytkości pewnych paraleli i metafor, ale aktorskiej ekipy. Wcielająca się w najważniejsze role po obu stronach kamery Maiwenn jako Jeanne i Johnny Depp jako Ludwik XV sprawiają wrażenie, że grają w dwóch innych fabułach. Ta pierwsza – w lekkiej, kostiumowej komedii o zalotnej psotnicy, ten drugi – w manierycznym sitcomie, przenosząc zblazowaną manierę Rona Swansona z “Parks & Recreation” w realia XVIII-wiecznej Francji. Nie ma między nimi żadnej chemii.

Chemia, a wręcz wybuchy, towarzyszą sprawom pobocznym. Francuzi postanowili podać pomocną dłoń amerykańskiemu aktorowi, którego kariera stanęła w ślepym zaułku, a zapowiadała się i przez pewien czas rozwijała przecież znakomicie. Cieniem rzucił się na osobę Deppa również skandal z Amber Heard i jej oskarżenia o agresję, jakiej miała doświadczyć ze strony ex partnera, w które nie uwierzył ostatecznie sąd. Rodzima opinia publiczna przypomniała sobie także o moralnie wątpliwej przeszłości Maiwenn, która jako bardzo młoda dziewczyna utrzymywała intymne relacje z Lukiem Bessonem, a już bardziej współcześnie z dociekliwością dziennikarzy radziła sobie, bijąc jednego z nich. Temu wszystkiemu rozgłos zawdzięcza “Jeanne du Barry”, a nie swoim kostiumom, barwnej osobowości i ciekawym, dworskim perypetiom.

 

Miesiąc w muzyce: kwiecień 2023 (piosenki)

PIOSENKI KWIETNIA

number1
rvg

RVG – Midnight Sun
Brain Worms LP, 2023
Try this!

 

number2
daisiesb

Daisies – Blue Cowboy
7”, 2023
Try this!

 

number3
blondshell

Blondshell – Salad
Blondshell LP, 2023
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Christine and the Queens feat. 070 Shake – True love (Paranoia, Angels, True Love LP) Try this!
[electro pop] [muzyka romantyczna]

George Clanton – I Been Young (7”) Try this!
[przesterowany pop] [90s vibes]

The Lemon Twigs – Every Day Is The Worst Day Of My Life (Everything Harmony LP) Try this!
[gitarowe granie] [melancholijnie]

Mega Bog – Love Is (End of Everything LP) Try this!
[electro pop] [chwytliwie]

Julie Byrne – Summer Glass (7”) Try this!
[atmosferyczne brzmienie] [hipnotyczne]

Confidence Man & Daniel Avery – On & On (Again) (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [rave]

Heather Woods Broderick – Wherever I Go (Labyrinth LP) Try this!
[pop] [klimatycznie]

Girl and Girl – All I See (7”) Try this!
[indie rock] [gitarowe granie]

Durand Jones – That Feeling (Wait Til I Get Over LP) Try this!
[soul] [americana]

Jayda G – Blue Lights (Guy LP) Try this!
[klubowe klimaty] [muzyka miejska]

The Drums – I Want It All (7”) Try this!
[brit pop] [summer vibes]

Jellyskin – Bringer Of Brine (In Brine LP) Try this!
[lekka psychodelia] [klubowe klimaty]

Girl Ray – Hold Tight (Prestige LP) Try this!
[indie pop] [optymistycznie]

Bridey – Her (7”) Try this!
[indie pop/rock] [chwytliwie]

Romy – Enjoy Your Life (7”) Try this!
[muzyka parkietowa] [optymistycznie]

Mona Polaski – Przystanek Alaska (Oryginał LP) Try this!
[indie pop/rock] [chwytliwie]

Muna – One That Got Away (7”) Try this!
[pop] [energicznie]

Acid Klaus feat. Philly Piper – You’re a Freak (7”) Try this!
[muzyka parkietowa] [optymistycznie]

Alison Goldfrapp – NeverStop (The Love Invention LP) Try this!
[muzyka taneczna] [disco]

Mariee Siou(x) – Circle of Signs (7”) Try this!
[muzyka kameralna] [melancholijnie]

***
posłuchaj na YT

Miesiąc w muzyce: marzec 2023 (piosenki)

PIOSENKI MARCA

number1
feist1

Feist – Borrow Trouble
Multitudes LP, 2023
Try this!

 

number2
sukiw

Suki Waterhouse – To Love
7”, 2023
Try this!

 

number3
Nabihah Iqbal

Nabihah Iqbal – This World Couldn’t See Us
Dreamer LP, 2023
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Jess Williamson – Hunter (Time Ain’t Accidental LP) Try this!
[indie pop] [kobieco]

Strath – Running Out Of Time (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [90s vibes]

The Japanese House – Boyhood (7”) Try this!
[indie pop] [muzyka elektroniczna]

Christine and the Queens – To be honest (Paranoia, Angels, True Love LP) Try this!
[electro pop] [80s vibes]

Strange Ranger – Rain So Hard (7”) Try this!
[muzyka pościelowa] [Prince vibes]

Lana Del Rey – The Grants (Did you know that there’s a tunnel under Ocean Blvd LP) Try this!
[muzyka intymna] [nastrojowo]

Women Tied To Railroad – Fake Tans (Holiday In, Holiday Out LP) Try this!
[pop/folk] [Fleetwood Mac vibes]

Beach Fossils – Don’t Fade Away (Bunny LP) Try this!
[indie pop] [nostalgicznie]

boygenius – Not Strong Enough (The Record LP) Try this!
[indie pop/rock] [gitarowe granie]

Æ MAK – Shimmer Boy (Berlin Mixtape LP) Try this!
[electro pop] []

DJ Sabrina The Teenage DJ – It’s Still Me (7”) Try this!
[muzyka taneczna] [słonecznie]

Jessy Lanza – Don’t Leave Me Now (7”) Try this!
[nowe brzmienia] [muzyka klubowa]

Temples – Afterlife (Exotico LP) Try this!
[electro pop] [80s vibes]

Kisu Min – Rise (City of the Revolution LP) Try this!
[synth pop] [80s vibes]

Fomotok – Wzorce (7”) Try this!
[indie pop] [wiosennie]

Juliana Madrid – Afterlife (7”) Try this!
[indie pop] [dziewczęco]

Pysh feat. Kosy – Taruta (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [future folk]

Shalom – Did It To Myself (Disenchanter LP) Try this!
[indie pop] [chwytliwie]

Alaska Reid – Back to This (Sublimation LP) Braids – Apple (The Art of Forgetting LP) Try this!
[muzyka elektroniczna] [synth pop]

Caroline Rose – Tell Me What You Want (The Art of Forgetting LP) Try this!
[indie pop/rock] [gitarowe granie]

***
posłuchaj na YT

Miesiąc w muzyce: luty 2023 (piosenki)

PIOSENKI LUTEGO

number1
krklovesadana

Kraków Loves Adana – Love Love Love
Oceanflower LP, 2023
Try this!

 

number2
indigods

Indigo De Souza – Younger & Dumber
All of This Will End LP, 2023
Try this!

 

number3
raye2

Raye – Ice Cream Man.
My 21st Century Blues LP, 2023
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Mega Bog – The Clown (End of Everything LP) Try this!
[electro pop] [80s vibes]

Natalie Merchant feat. Abena Koomson-Davis – Come on, Aphrodite (Keep Your Courage LP) Try this!
[stylish pop] [kobieco]

M83 – Us And The Rest (Fantasy – Chapter 1 LP) Try this!
[dream pop] [romantycznie]

Zdechły Osa feat. Brodka – Do widzenia (Breaslau Hardcore LP) Try this!
[hip hop] [muzyka miejska]

Dyasono and a.P.A.t.T. – It Keeps Going (7”) Try this!
[indie pop] [inny optymizm]

Orbital feat. Penelope Isles – Are You Alive (Optical Delusion LP) Try this!
[muzyka elektroniczna] [future pop]

Baby Rose feat. Smino – I Won’t Tell (Through and Through LP) Try this!
[soul] [muzyka miejska]

yunè pinku – Night Light (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [muzyka taneczna]

Daughter – Party (Stereo Mind Game LP) Try this!
[indie pop/rock] [muzyka klimatyczna]

Błażej Król – Nic nowego (W każdym (polskim) domu LP) Try this!
[pop] [muzyka miejska]

Deb Never – Momentary Sweetheart (7”) Try this!
[indie rock] [charakternie]

Lael Neale – I Am The River (Star Eaters Delight LP) Try this!
[indie pop] [dziwna muzyka taneczna]

Alison Goldfrapp & Paul Woolford – Fever (7”) Try this!
[synth disco] [muzyka parkiertowa]

JFDR – Spectator (7”) Try this!
[muzyka intymna] [melancholijnie]

New German Cinema – Being Dead (7”) Try this!
[indie pop] [chwytliwie]

Feist – In Lightning (Multitudes LP) Try this!
[indie pop] [kobieco]

Keaton Henson – Envy (7”) Try this!
[pop folk] [singer/songwriter]

Jessie Ware – Pearls (That! Feels Good! LP) Try this!
[modern funk] [muzyka taneczna]

Maris – False Idol (7”) Try this!
[pop] [chwytliwie]

Small Black – Desert of the Heart (7”) Try this!
[shoegaze] [atmosferyczne brzmienia]

CHVRCHES – Over (7”) Try this!
[electro pop] [sympatyczne brzmienia]

Men I Trust – Ring of Past (7”) Try this!
[indie pop] [retro vibes]

Depeche Mode – Ghosts Again (Memento Mori LP) Try this!
[synth pop] [przebojowa melancholia]

***
posłuchaj na YT

W kinie: Silver Haze (Berlinale)

silverhaze

 

SILVER HAZE
Berlinale 2023
reż. Sasha Polak

moja ocena: 6.5/10

 

Być może nazwisko Sashy Polak niewiele jeszcze mówi szerszej widowni, ale kariera holenderskiej reżyserki rozwija się nie tylko bardzo stabilnie, ale też interesująco. Krystalizują się jej zainteresowania kameralnymi tematami, takimi niespecjalnie efektownymi, bo skupionymi na społecznych marginesach. To bardziej estetyka wczesnej Andrei Arnold niż Kena Loacha i takie porównania są jak najbardziej zasadne, skoro reżyserka aktualnie tworzy kino na Wyspach, mocno osadzone w lokalnych kontekstach. Szersza perspektywa jest w filmach Polak obecna, ale powoli kiełkuje ona z indywidualnych historii, intymnych portretów niespokojnych jednostek, które nieustannie toczą nierówną bitwę z przytłaczającą codziennością i własnymi demonami. I najczęściej w kinie Polak są to kobiety. W “Silver Haze” po raz kolejny u Holenderki pojawia się na ekranie półprofesjonalna aktorka Vicky Knight, której trudne, osobiste doświadczenia, na zawsze zaznaczone bliznami na jej ciele, stanowią znowu inspirację dla niektórych wątków tej opowieści. Brytyjka wciela się w rolę młodej pielęgniarki, nieustannie poszukującej egzystencjalnego balansu między traumatyczną przeszłością, kiedy jako mała dziewczynka cudem uniknęła śmierci w pożarze (ale już nie poważnych poparzeń), a teraźniejszą żądzą odwetu za doznane wtedy krzywdy i do dzisiaj niezabliźnione rany. Franky nie znajduje zrozumienia wśród najbliższych, ale nawiązuje więź z Florence (Esme Creed-Miles) – niedoszłą samobójczynią i równie zagubioną życiowo duszą. Dziewczyny zakochują się w sobie, dają sobie szansę, by wbrew niełatwym okolicznościom zacząć razem coś nowego, lecz ten związek okaże się najtrudniejszym z możliwych, ponieważ każda z bohaterek dźwiga swój ogromny, przytłaczający bagaż doświadczeń. Niełatwo jest równocześnie borykać się z osobistymi problemami i masą niezałatwionych latami spraw oraz rzucać wyzwanie społecznym normom i regułom.

Być może za dużo przez ten film przewija się wątków – od tożsamościowych poszukiwań, przez niemożliwą miłość, rodzinne dramaty, nietolerancję, aż po krytykę publicznych mechanizmów marginalizujących tych, którzy potrzebują systemowego wsparcia i pomocy. Zawsze jednak w “Silver Haze” na pierwszym planie pozostaje wrażliwa, śmiała outsiderka, podejmująca piękną, prywatną walkę na przekór wszystkim i wszystkiemu. Walkę o siebie i o to, na czym najbardziej jej zależy. Czy można nie kibicować takim bohaterkom?

 

W kinie: 20 000 gatunków pszczół (Berlinale)

20000gatpszczol

 

20 000 GATUNKÓW PSZCZÓŁ
Berlinale 2023
reż. Estibaliz Urresola Solaguren

moja ocena: 7.5/10

 

Baskijska debiutantka, Estibaliz Urresola Solaguren, nie wybrała sobie najłatwiejszego tematu, by zaistnieć na filmowej mapie Europy. Podeszła jednakowoż do sprawy z taką wrażliwością i uważnością, że wielu mogłoby się od niej uczyć (trochę choćby Lucas Dhont). W “20 000 gatunkach pszczół” tworzy z jednej strony kameralny portret pękającej rodziny, z drugiej – szczere, społeczne kino, którego bijącym sercem jest kilkuletnie dziecko (Sofía Otero), wbrew otaczającemu je światu, z racji wieku jeszcze nie w pełni świadomie walczące o prawo do egzystencji na własnych zasadach. To jednak przede wszystkim my – dojrzali widzowie – nadajemy górnolotnych znaczeń zachowaniom młodziutkiej bohaterki filmu, ponieważ ona sama nie potrafi nawet nazwać tego, co czuje. Na pewno nie lubi, gdy nazywa się ją Aitorem – imieniem nadanym jej po narodzinach, zgodnym z przypisaną wówczas płcią biologiczną. Nie przepada również za neutralniejszym Coco, za to czuje się najbardziej sobą jako Lucía i gdy jest traktowana jak dziewczynka, którą fizycznie przypomina. Ma długie włosy, nosi ubrania, po których niełatwo określić płciową identyfikację, szuka nici porozumienia i zrozumienia z kobietami w swoim otoczeniu. Ale z tym bywa różnie.

Matka dziecka Ane (Patricia López Arnaiz) sama przechodzi trudny okres. Boryka się z kryzysem małżeńskim i zawodowym, macierzyństwo i opieka nad trójką dzieci stają się coraz większym wyzwaniem. Powrót na łono rodziny, na hiszpańską prowincję, ma pomóc jej odetchnąć i wrócić na właściwie tory. Na wsi życie toczy się być może niespiesznie, ale potrafi się narzucać. Krewni Ane tworzą dość tradycyjną wspólnotę. Nie tylko nie do końca wiedzą, jak wesprzeć kobietę, ale także, jak odnosić się do jej dziecka – w ich oczach z powodu braku mocnego, rodzicielskiego autorytetu udającego dziewczynkę chłopca. Łatwiej im kwestionować metody wychowawcze matki niż okazać Lucii empatię i pomóc odkrywać to, kim chce być.

Choć to Lucia jest bez wątpienia główną bohaterką filmu, krytycznej wiwisekcji poddany zostaje przede wszystkim świat wokół niej. Rzeczywistość tworzona przez dorosłych, zamkniętych w binarnych konwencjach i schematach, lękliwie reagujących na to, co inne, nie potrafiących się oprzeć generalizacjom i zerojedynkowym uproszczeniom. Wątek tożsamościowych poszukiwań Lucii i ich niezrozumienie przez otoczenie w “20 000 gatunkach pszczół” stają się też jedną z osi konfliktu, który wylewa się na kolejne pokolenia kobiet z tej familii. Próba przenoszenia klasycznych norm i wzorców to prosta droga do traumy i cierpienia.

Jeśli ktoś odnosi wrażenie, że hiszpańska fabuła opowiada się po jakiejś stronie gorącego, społeczno-politycznego sporu, to nic bardziej mylnego. W tym filmie nie ma żadnego moralizatorstwa, dydaktyki, zacietrzewienia. To kino głęboko humanistyczne, poważne, a jednocześnie delikatne i wyważone, w którym transpłciowy wątek to część większej opowieści o pułapkach społecznych ról oraz różnorodności, jaka nas otacza. O rodzinach, gdzie komunikacja bywa coraz trudniejsza i kobietach, emocjonalnie dźwigających na swoich barkach zdecydowanie więcej niż powinny. O tym, że także natura może nas uczyć, jak akceptować złożoności również ludzkiego świata.

 

W kinie: Roter Himmel (Berlinale)

afire

 

ROTER HIMMEL
Berlinale 2023
reż. Christian Petzold

moja ocena: 6/10

 

Naprawdę ciężko wskazać moment, w którym Christian Petzold został nieformalnym królem europejskiego melodramatu, poszukującym w tym specyficznym gatunku nowej optyki nawet wtedy, gdy opowiada klasyczne historie. Jak w pokazywanym na Berlinale kilka lat temu “Undine”, które przenosiło mitologiczną narrację do współczesności. Jak w doskonałym “Feniksie”, gdzie poszukiwanie nagle utraconego uczucia było jedynie pretekstem dla poetyckiej refleksji o wojennej traumie, zdradzie i krzywdzie. W swoim najnowszym filmie Petzold znów opowiada o sile uczuć generowanej poprzez przypadkowe spotkania i zderzającej się z nieznośną przyziemnością życia. Młody autor Leon (Thomas Schubert) planuje wraz z przyjacielem (Langston Uibel) zaszyć się w nadbałtyckiej willi rodziny Felixa, by obaj mogli dokończyć swoje artystyczne projekty. Pisarz pracuje nad pierwszą powieścią, drugi z mężczyzn nad fotograficznym portfolio. Życie rzuca im jednak kłody pod nogi. Po drodze nad morze psuje się auto, zmuszając kumpli do tułaczki przez las z nie najlżejszymi bagażami. Na miejscu okazuje się też, że matka Felixa udostępniła miejscówkę córce przyjaciółki, której obecność dokumentują głównie nieposprzątane naczynia, porozrzucana bielizna i odgłosy nocnych zabaw w sypialni.

Nadja (Paula Beer) nie zrobiła być może najlepszego pierwszego wrażenia, ale pomimo swojej chaotycznej aury okaże się całkiem niezłą współlokatorką. Przynajmniej dla Felixa, zdecydowanie bardziej towarzyskiego i otwartego z tej dwójki, potrafiącego skupić się nie tylko na pracy, ale też na prostych przyjemnościach – pływaniu, plażowaniu, dyskusjach, kolacjach. Znajdzie nawet moment na naprawę przeciekającego dachu. Leon natomiast skupiony jest głównie na sobie i na powieści, nad którą pracuje. Jestem dupkiem – powtórzy sobie wiele razy, gdy jego narcystyczne usposobienie zepsuje nastrój akurat całkiem miłej chwili. A te miłe chwile zdaje się warto w tym czasie szczególnie celebrować. Pojawiające się od czasu do czasu syreny wozów strażackich i komunikaty służb zwiastują bowiem nadchodzące niebezpieczeństwo.

Dzięki postaci gburowatego Leona i skupieniu większości uwagi widza właśnie na tym bohaterze, w jego własnym mniemaniu czekającym na odkrycie autorem z wielkim talentem, oraz na jego interakcjach ze zdecydowanie sympatyczniejszym otoczeniem, do pozornie ciężkiej, egzystencjalnej przypowieści o trudach bycia artystą, wkrada się autentycznie fajny humor. Gdzieś, wcale nie daleko, płoną lasy, a pożary zagrażają nadmorskim miejscowościom, a nadęty Leon obrywa kolejne kuksańce od życia, obserwując, jak znośniejszą, a nawet pełniejszą w kwestii potencjalnych sukcesów i skali talentu, egzystencję mają jego towarzysze.

“Roten Himmel” ma też niestety zdecydowanie zbyt poważny oraz nie pasujący do tak lekkiej narracji finał, który puentuje losy bohaterów nie tylko za szybko, ale przede wszystkim w najbardziej pretensjonalny sposób z możliwych. Film proponuje morał o tym, że śmierć jest też częścią życia, artystyczne spełnienie wyrasta głównie z tych najbardziej bolesnych doświadczeń, a najpiękniejsza miłość to oczywiście ta niespełniona czy wręcz tragiczna. Jakie to było strasznie niepotrzebne tej całkiem udanej opowieści.

 

W kinie: Passages (Berlinale)

passages

 

PASSAGES
Berlinale 2023
reż. Ira Sachs

moja ocena: 7/10

 

“Przejścia” to być może najdziwniejszy – dziwnie kameralny, dziwnie niespektakularny, dziwnie krzykliwy, dziwnie przyciągający – film w twórczości Iry Sachsa. Ikonicznego twórcy kina LGBTQ+, którego niewielu jednakowoż za tak ważką postać uznaje ze względu na ostatentacyjną subtelność i powściągliwą mądrość jego dotychczasowych fabuł. I tu wjeżdżają te “Przejścia” – na uroczym rowerku i w pstrokatym, moherowym sweterku, kipiące seksualną energią i patologiczną dramą, która nakręca się samoistnie dzięki toksycznej (wszech)obecności głównego protagonisty, granego bezbłędnie przez Franza Rogowskiego reżysera. Tomas wygląda jakby wykopał z grobu Rainera Wernera Fassbindera i zdjął z niego nie tylko charakterystyczne ciuchy, ale też przejął destrukcyjną naturę Niemca. Bohatera poznajemy w momencie, gdy kończy prace na paryskim planie zdjęciowym swojego kolejnego filmu. Nawet w takich okolicznościach mężczyzna nie potrafił darować sobie pretensji i narzucania ekipie przemocowym tonem kuriozalnych wymagań. Bo to z chaosu i poczucia destabilizacji Tomas zdaje się czerpać swoją życiową energię, wysysając ją jednocześnie z tych, którzy akurat znajdują się najbliżej niego.

Do monstrualnego ego bohatera przyzwyczaił się już Martin (Ben Whishaw), jego małżonek ze stoickim spokojem i niebywałą łagodnością znoszący humory i ekstrawagancje partnera. Zderzy się z tym wszystkim dopiero prostoduszna Agathe (Adèle Exarchopoulos). Po jednej, szalonej nocy z filmowcem francuska nauczycielka nieoczekiwanie ma stać się jego kochanką, muzą, wkrótce może nawet rodziną. Przynajmniej taką mniej więcej perspektywę stopniowo rysuje przed nią Tomas, ze swoim uczuciowym kryzysem konfrontując także Martina. Taki plot twist typ wymyślił dla scenariusza swojego aktualnego życia, który teraz będzie reżyserował. A zatem będzie emocjonalnie szantażował, pokazowo udawał i wątpił, obiecywał i zmieniał zdanie. Przy tym wszystkim nigdy nie tracąc z oczu tego, co w tej pogmatwanej fabule najważniejsze – siebie.

Można odnieść wrażenie, że Sachs zaproponował w “Przejściach” naturalny dla komedii format miłosnego trójkąta, który z racji samej swojej konstrukcji generuje dowcip, zabawne nieporozumienia, humorystyczne absurdy. To nie jest jednak wcale film lekki i przyjemny. Tworzą go też wyjątkowo śmiałe, surowe sceny erotyczne i wątki społecznie wrażliwe. Dyskusje bohaterów wywołujące dyskomfort i równie przeszywające zbliżenia na ich zdumione lub rozgoryczone twarze. Na gruncie fabularnym to trochę takie “Red Rocket” – równie pieprzne, zaczepne, napędzane przez narcystycznego egoistę kino, ale umiejscowione w sympatycznej, nowofalowej we francuskim stylu retro scenerii, które w formule bardzo “krzywego zwierciadła” obnaża współczesne związki i pokoleniową niedojrzałość.

To też fascynujące studium jednostkowego charakteru. Pełnego sprzeczności i paradoksów. Niby prawdziwego artysty, ale w tym zawodowym aspekcie postaci tak wątłego kalibru, że wyrozumiałość dla jego fanaberii wydaje się wręcz niezrozumiała. Wynika raczej z litości niż podziwu. Emocjonalnego agresora, który nie liczy się z niczym i nikim, zatruwając egzystencję tych, którym na nim zależy. I zupełnie nieświadomego konsekwencji, rozczulająco bezmyślnego, odnajdującego za to w tej surrealistycznej szaradzie coś na kształt kreatywnego wyzwania. Egoisty tak skupionego na sobie, że nie dostrzegającego, że prawdziwą ofiarą jego uczuciowych gierek nie jest poruczony i rozczarowany mąż czy poczciwa i wrażliwa Agathe. Jedyną ofiarą tej miłosnej katastrofy jest on sam.