PRZEŚWIETLENIE Festival de Cannes 2022 reż. Cristian Mungiu moja ocena: 6/10 Powracający po jak dotychczas najdłuższej przerwie w swojej filmowej karierze Cristian Mungiu – laureat Złotej Palmy i jeden z najwybitniejszych twórców z Europy Środkowo-Wschodniej – łączy twardy…
CORSAGE Festival de Cannes 2022 reż. Marie Kreutzer moja ocena: 7.5/10 Dzieło Austriaczki to kostiumowe kino historyczne, które czasem z samą historią może się jaskrawo rozmija, ale imponuje na wielu innych płaszczyznach. I nie o faktograficzną adekwatność w…
ROTER HIMMEL
Berlinale 2023
reż. Christian Petzold
moja ocena: 6/10
Naprawdę ciężko wskazać moment, w którym Christian Petzold został nieformalnym królem europejskiego melodramatu, poszukującym w tym specyficznym gatunku nowej optyki nawet wtedy, gdy opowiada klasyczne historie. Jak w pokazywanym na Berlinale kilka lat temu “Undine”, które przenosiło mitologiczną narrację do współczesności. Jak w doskonałym “Feniksie”, gdzie poszukiwanie nagle utraconego uczucia było jedynie pretekstem dla poetyckiej refleksji o wojennej traumie, zdradzie i krzywdzie. W swoim najnowszym filmie Petzold znów opowiada o sile uczuć generowanej poprzez przypadkowe spotkania i zderzającej się z nieznośną przyziemnością życia. Młody autor Leon (Thomas Schubert) planuje wraz z przyjacielem (Langston Uibel) zaszyć się w nadbałtyckiej willi rodziny Felixa, by obaj mogli dokończyć swoje artystyczne projekty. Pisarz pracuje nad pierwszą powieścią, drugi z mężczyzn nad fotograficznym portfolio. Życie rzuca im jednak kłody pod nogi. Po drodze nad morze psuje się auto, zmuszając kumpli do tułaczki przez las z nie najlżejszymi bagażami. Na miejscu okazuje się też, że matka Felixa udostępniła miejscówkę córce przyjaciółki, której obecność dokumentują głównie nieposprzątane naczynia, porozrzucana bielizna i odgłosy nocnych zabaw w sypialni.
Nadja (Paula Beer) nie zrobiła być może najlepszego pierwszego wrażenia, ale pomimo swojej chaotycznej aury okaże się całkiem niezłą współlokatorką. Przynajmniej dla Felixa, zdecydowanie bardziej towarzyskiego i otwartego z tej dwójki, potrafiącego skupić się nie tylko na pracy, ale też na prostych przyjemnościach – pływaniu, plażowaniu, dyskusjach, kolacjach. Znajdzie nawet moment na naprawę przeciekającego dachu. Leon natomiast skupiony jest głównie na sobie i na powieści, nad którą pracuje. Jestem dupkiem – powtórzy sobie wiele razy, gdy jego narcystyczne usposobienie zepsuje nastrój akurat całkiem miłej chwili. A te miłe chwile zdaje się warto w tym czasie szczególnie celebrować. Pojawiające się od czasu do czasu syreny wozów strażackich i komunikaty służb zwiastują bowiem nadchodzące niebezpieczeństwo.
Dzięki postaci gburowatego Leona i skupieniu większości uwagi widza właśnie na tym bohaterze, w jego własnym mniemaniu czekającym na odkrycie autorem z wielkim talentem, oraz na jego interakcjach ze zdecydowanie sympatyczniejszym otoczeniem, do pozornie ciężkiej, egzystencjalnej przypowieści o trudach bycia artystą, wkrada się autentycznie fajny humor. Gdzieś, wcale nie daleko, płoną lasy, a pożary zagrażają nadmorskim miejscowościom, a nadęty Leon obrywa kolejne kuksańce od życia, obserwując, jak znośniejszą, a nawet pełniejszą w kwestii potencjalnych sukcesów i skali talentu, egzystencję mają jego towarzysze.
“Roten Himmel” ma też niestety zdecydowanie zbyt poważny oraz nie pasujący do tak lekkiej narracji finał, który puentuje losy bohaterów nie tylko za szybko, ale przede wszystkim w najbardziej pretensjonalny sposób z możliwych. Film proponuje morał o tym, że śmierć jest też częścią życia, artystyczne spełnienie wyrasta głównie z tych najbardziej bolesnych doświadczeń, a najpiękniejsza miłość to oczywiście ta niespełniona czy wręcz tragiczna. Jakie to było strasznie niepotrzebne tej całkiem udanej opowieści.
Do odważnych świat należy, dlatego dwoje młodych Białorusinów przekracza granicę z Polską, pokonując pierwszą przeszkodę, by dotrzeć tam, gdzie sobie zaplanowali, czyli do Francji. Plan mają jasny. Chcą dołączyć do francuskiej legii cudzoziemskiej, bo za wzorową służbę w kraju nad Sekwaną najpierw obiecują kartę stałego pobytu, a po kilku latach obywatelstwo. Perspektywa bliska i daleka jednocześnie, ale na pewno kusząca. Dramatyczna, emigrancka odyseja to zaledwie krótki wstęp do zdecydowanie bardziej oryginalnej historii i jeszcze bardziej intrygującego filmu. Halucynogennej baśni umiejscowionej w realiach “Plutonu” Oliviera Stone’a, przesiąkniętej postkolonialnym fermentem opowieści o zagubieniu, poszukiwaniu samego siebie i odkupieniu. Alexei (Franz Rogowski) już w trakcie wojskowego szkolenia okazuje się całkiem obiecującym rekrutem. Zdyscyplinowanym, posłusznym i wytrzymałym facetem. Rytmiczna powtarzalność musztry, specyficznie kadrowana mechanika ćwiczeń czy namacalna bliskość męskich ciał z malarską surowością kadrowane przez obiektyw znakomitej Hélène Louvart budzą skojarzenia z “Piękną Pracą” Claire Denis, ale to raptem jedna część asymetrycznego tryptyku, jakim jest “Disco Boy”.
Atuty Alexeia zostają we francuskim oddziale docenione. Mężczyzna zostaje wybrany na członka specjalnego oddziału, który ma odbić z rąk nigeryjskich rebeliantów europejskich zakładników. Misja wydaje się słuszna, ale rzeczywistość tam na miejscu, w sercu afrykańskiej dżungli, odsłania inne oblicze świata, w którego obietnice uwierzył Alexei. To też tam losy przybysza ze Wschodu na zawsze połączą się z walczącym w Delcie Nigru o swoich ludzi i ziemię afrykańskim bojownikiem.
Pupil europejskich filmowców, Franz Rogowski, to idealny człowiek do grania ról, gdzie jego wrodzona, szorstka delikatność, magnetyczna nieatrakcyjność i skłonność do wymownego mamrotania sprawiają, że Niemiec może wcielić się w każdą postać, a zarazem w bohatera podobnego absolutnie do nikogo, kogo znamy. W “Disco Boyu” najbliższy staje się mu paradoksalnie silny, charyzmatyczny buntownik z Afryki Jomo (Morr Ndiaye), a nie marzący o zachodnim paszporcie (i nowym, francuskim imieniu) koledzy z oddziału. Alexeia, podobnie jak Nigeryjczyka, najmocniej zawiodą ci, którym zaufał. Sprowadzając to zaufanie do kategorycznego wypełniania odgórnych rozkazów, bez kwestionowania słuszności własnych działań. Gdy legionista odlatuje z Afryki, pozostając w tle Deltę Nigru, dosłownie pożeraną przez potężną rafinerię, przeciwko której walczył (i ostatecznie przegrał) Jomo, ciągnie za sobą także duchy zmarłych pogrzebanych w afrykańskiej ziemi.
W Paryżu czeka na nas zdecydowanie najbardziej fascynująca odsłona perypetii Alexeia. Dręczony wyrzutami sumienia, żołnierz w zawieszeniu czekający na kolejną misję, zatraca się w mętnych wirach nocnego życia i uwodzących ruchach egzotycznej tancerki. Odnaleźć mu ją pomoże pochodzący z Europy Wschodniej pobratymiec i właściciel klubu (Robert Więckiewicz), pojawiający się niczym ta sposobność w grze komputerowej, pozwalająca bohaterowi przejść do kolejnego poziomu, do kolejnej rzeczywistości, do kolejnego świata. Tam na Alexeia czekają już tylko rozświetlony stroboskopowymi światłami parkiet, zagubione dusze i okazja do odkupienia win.
Debiutujący w pełnym metrażu Giacomo Abbruzzese w 90-minutowym filmie zamknął zdecydowanie więcej niż się dało. Kino polityczne mówiące innym językiem, ale wspólnym tonem z zeszłorocznym zwycięzcą Sundance – “Nianią” Nikyatu Jusu, art house’owy dramat inspirowany francuskimi klasykami (Denis czy Serrą), oniryczną fantastykę, której wcale nie daleko do “Pięciu Diabłów” Lei Mysius. Klimat “Disco Boya” buduje nie tylko ciekawa fabuła, ale też te wszystkie niezbędne dziełu filmowemu elementy na czele z doskonałą pracą operatorską wspomnianej już Louvart czy pulsującą ścieżką dźwiękową autorstwa Vitalica – francuskiego DJ-a obecnego w branży od jakichś 20 lat. To film, który się ogląda, w którym się zatraca i do którego można tańczyć.
KIEDYŚ WSZYSTKO SOBIE OPOWIEMY
Berlinale 2023
reż. Emily Atef
moja ocena: 3.5/10
Tytuł filmu Emily Atef, ale też powieści, której stanowi on adaptację – “Kiedyś wszystko sobie opowiemy” – został pożyczony z innej książki, lektury zdecydowanie poważniejszego kalibru. W “Braciach Karamazow” pewnego lata 1990 roku zaczytuje się nastoletnia Maria (Marlene Burow), choć losom dziewczyny zdecydowanie bliżej do innej bohaterki z kart wielkiej, rosyjskiej literatury. Podobnie jak niejaka Anna Karenina 19-latka ze wschodniej części niedawno zjednoczonych Niemiec wikła się w skomplikowane relacje z dwoma mężczyzna oraz oddycha bolączkami i trudnościami dwóch rodzin – swojej własnej i jednego ze swoich kochanków, ale po kolei. Maria spędza leniwe lato na rodzinnej farmie swojego chłopaka Johannesa (Cedric Eich), którego bliscy praktycznie uważają już dziewczynę za część swojej rodziny, podczas gdy jej własna praktycznie się rozpadła. Pogrążona w depresji, bezrobotna matka mieszka kątem u niegdysiejszych teściów, choć jej były mąż i ojciec Marii gdzieś indziej układa sobie życie z nową, młodszą partnerką. Zakochany w dziewczynie Johannes stanowi w pewnym sensie gwarant jej aktualnego dobrostanu, choć na horyzoncie maluje się rozłąka młodych kochanków. Chłopak marzy o fotograficznych studiach w mieście, a Maria nie chce nawet ukończyć szkoły średniej. On jest zajęty snuciem planów na przyszłość, ona w letnim słońcu odpływa, zatracając się w książkach i nie myśli, co przyniesie jutro. A ono przynosi Hennera (Felix Kramer) – dwukrotnie starszego od Marii samotnika z sąsiedniego gospodarstwa, z którym dziewczynę połączy płomienny romans.
Zakazane uczucie narodziło się w konkretnych okolicznościach. Po upadku muru berlińskiego i zjednoczeniu Niemiec błyskawicznie i właściwie bez znieczulenia przestawiono centralnie sterowaną gospodarkę niegdyś komunistycznego kraju na kapitalistyczne tory. Owe historyczno-społeczne uwarunkowania, tamtejsze niepokoje i obawy choćby takich wiejskich, rolniczych społeczności stara się unaocznić film Atef, ale czyni to okrutnie niechlujnie, pobieżnie i na skróty. Gdybym chciała być złośliwa, wyśmiałabym, że scena pierwszego intymnego zbliżenia Marii i Hennera zajmuje więcej ekranowego czasu niż obraz pracy rolników, dla których uprawy i hodowla zwierząt to jedyne źródło marniejącego w nowych realiach dochodu. W filmie dość umownie potraktowano upływający czas. W innym tempie toczy się historia kochanków, w innym – pozostałych bohaterów. Zresztą tę opowieść śledzimy teoretycznie w ciągu kilku letnich tygodni, ale czas raczej się tu zatrzymał.
Najciekawszy w filmie jest wątek zderzenia przeszłości i przyszłości. Dla Marii i Johannesa po politycznych zmianach otwierają się przecież nowe możliwości. Podróżując po zachodnich miastach, odnajdują się oni w nich znakomicie, podczas gdy ich rodzice i starsi krewni zbyt mocno są przywiązani do tego, co było – kolektywnej pracy czy statycznego trwania w jednym miejscu. Ten wątek w “Kiedyś wszystko sobie opowiemy” nie znajduje jednak szerszego rozwinięcia. Film nie ma bowiem aspiracji, by być czymś więcej niż banalnym romansem. Raczej potyka się o wrzucane tu i ówdzie konteksty, aniżeli wykorzystuje je, by nadać opowieści więcej głębi.
THE SURVIVAL OF KINDNESS
Berlinale 2023
reż. Rolf de Heer
moja ocena: 6.5/10
Rolf de Heer do najmłodszych twórców światowego kina już nie należy. W branży obecny jest od lat 80., największe (choć raczej festiwalowe, ale zasłużone!) sukcesy zaczął odnosić na początku XXI wieku, niespełna 2 lata temu obchodził 70. urodziny. W australijskim kinie takie dzieła jak “The Tracker”, “Tajemnica Aleksandry” czy “10 czółen” mają status filmów niemalże klasycznych. I teraz człowiek z takim dorobkiem, po około 9-letniej przerwie, powraca ze swoim być może najambitniejszym projektem w karierze. “The Survival of Kindness” to dystopijny film drogi, głęboko alegoryczne kino, angażujące wyobraźnię (też dlatego, że całkowicie pozbawione zrozumiałych dialogów) minimalistyczne post-apo dotykające zarówno bolesnej przeszłości, jak i turbulentnej teraźniejszości. Choć główną bohaterką filmu jest Aborygenka, de Heer tylko częściowo nawiązuje tu do kwestii tragicznych relacji australijskiej ludności autochtonicznej i białych osadników, co przewijało się w jego twórczości przez lata. Tematyka jego nowego filmu jest zaskakująco uniwersalna, dotyka problemu rasizmu, ale też doświadczenia bardzo świeżego – kontrowersyjnej autokratyczności i odgórnej nakazowości realiów epoki pandemii. Ale, co najistotniejsze, to historia zbudowana z gęstej siatki symboli i metafor, nie dająca się dopasować do żadnej konkretnej czasoprzestrzeni. Chyba że za punkt odniesienia weźmiemy ‘rzeczywistość’ z “Mad Maxa” i “The Last of Us”.
Na pustynnym pustkowiu, tonący w palącym słońcu i suchym piasku, grupa ukrywających się za maskami gazowymi ludzi w zamkniętej, żelaznej klatce pozostawia, najprawdopodobniej na śmierć, czarnoskórą kobietę (Mwajemi Hussein). Zamiast pogodzić się ze swoim losem bohaterka podejmie próbę wydostania się z pułapki i uda jej się to. W tym miejscu zacznie się jej odyseja przez zdewastowaną śmiertelną zarazą krainę, w której kontrolująca broń i inne kluczowe zasoby biała społeczność rozprawia się z każdym, kto ma inny kolor skóry. Nasza przewodniczka po tej brutalnej dystopii nie ma imienia. Z napisów końcowych dowiemy się, że nazwano ją po prostu Czarną Kobietą (a napotkanych po drodze sojuszników, np. Brązową Dziewczyną i Brązowym Chłopcem). Bohaterów, tych złych i tych dobrych, odróżnia nie tylko kolor skóry, ale też język – nie są oni w stanie się ze sobą tym sposobem komunikować. My też ich dziwnych słów nie rozumiemy, ale “The Survival of Kindness” nie jest kinem niemym. Ciszę przełamuje się przeszywającymi dźwiękami natury (owadów, piasku), oddechów, metalu, strzałów z broni palnej. To naprawdę niesamowity element, budujący napięcie i narracyjną wyrazistość.
Uniwersalna wymowa filmu to jeden z jego najmocniejszych atutów. Z jednej strony, symbolika “The Survival of Kindness” ma dość lokalny, australijski kontekst związany nie tylko z historią i krzywdą, jaką autochtonom przez całe dekady wyrządzali biali kolonizatorzy. Ten współczesny dotyczy natomiast doświadczenia lockdownu oraz pandemicznych zakazów i obostrzeń, do czego w kraju na Antypodach podchodzono ze szczególną surowością. Przyjmując szerszą, nie tylko geograficznie, perspektywę film de Heera można odczytywać jako krytykę dzisiejszych stosunków społecznych, w których słabsi wykorzystywani są przez klasy uprzywilejowane, a uprzedzenia i etniczno-rasowe stereotypy ciągle trafiają na podatny grunt, usprawiedliwiając najróżniejsze, w tym też systemowe niegodziwości. Potrafię wyobrazić sobie sytuację, w której za jakiś czas “The Survival of Kindness” stanie się małym klasykiem światowego kina, bo mając na uwadze, jak w gruncie rzeczy minimalistyczny jest to film, jak bardzo niedopowiedziany i wdzięczny do interpretacji, może on chyba tylko rosnąć w percepcji widza.