20 000 GATUNKÓW PSZCZÓŁ Berlinale 2023 reż. Estibaliz Urresola Solaguren moja ocena: 7.5/10 Baskijska debiutantka, Estibaliz Urresola Solaguren, nie wybrała sobie najłatwiejszego tematu, by zaistnieć na filmowej mapie Europy. Podeszła jednakowoż do sprawy z taką wrażliwością i uważnością,…
HOW TO HAVE SEX Festival de Cannes 2023 reż. Molly Manning Walker moja ocena: 7/10 Debiutująca w pełnym metrażu Brytyjka okazała się najwspanialszą rzeczniczką młodego pokolenia, rozumiejącą ich problemy, dylematy, rozterki. Tytuł jej filmu być może brzmi, jak…
PASSAGES Berlinale 2023 reż. Ira Sachs moja ocena: 7/10 “Przejścia” to być może najdziwniejszy – dziwnie kameralny, dziwnie niespektakularny, dziwnie krzykliwy, dziwnie przyciągający – film w twórczości Iry Sachsa. Ikonicznego twórcy kina LGBTQ+, którego niewielu jednakowoż za tak…
CHŁOPI
polska premiera: 13.10.2023
reż. Hugh Welchman, DK Welchman
moja ocena: 6/10
Na początek przyznam się, że wraz z “Lalką” Prusa “Chłopi” należeli do moich ulubionych lektur szkolnych. Wszystko w tej książce wydawało mi się fascynujące – trudny język, surowe realia, pełnokrwiści bohaterowie, bezwzględność, z jaką ukazano pozornie malowniczą, polską wieś, przenikanie się porządku człowieczego i natury. Twórcy “Twojego Vincenta” na adaptację tej literatury mieli świetny pomysł. Nie tylko stworzyli porywającą animację, ale postanowili też uwspółcześnić najważniejsze, powieściowe wątki. Tchnęli w Reymontowskich “Chłopów” drugie życie, pozwalając teraz dużo łatwiej odczytać tę opowieść w nowym i – co najistotniejsze – bardziej uniwersalnym kluczu. Niespokojnym duchem i bijącym sercem filmu Doroty i Hugh Welchmanów została Jagna (Kamila Urzędowska). Młodziutka, piękna dziewczyna, która dostrzega, że warto oczekiwać od życia czegoś więcej niż tylko intratnego zamążpójścia za kilka ekstra morgów, nie chcąc skończyć jako kolejna, zmęczona gospodyni. Jest świadoma swojej urody i innych walorów, więc łatwo nawiązuje relacje zwłaszcza z mężczyznami. Uwodzi ich właściwie od niechcenia, ale nigdy w tych układach nie ma pozycji dominującej. Znika jej delikatnie akcentowana tu i ówdzie niezależność, staje się lalką w rękach miejscowych patriarchów, dla których jej uroki ostatecznie znaczenie mają drugorzędne.
Uwikłanie się Jagny w miłosny trójkąt z Boryną (Mirosław Baka) i Antkiem (Robert Gulaczyk), których wcale nie napędza dzika namiętność, a maczystowski, ojcowsko-synowski konflikt, doprowadzi do jej upadku jako kobiety, żony, członkini wiejskiej wspólnoty. Gdzie te nowe konteksty? Otóż droga Jagny na dno dużo gorsze świadectwo niż bohaterce, ciągle zbyt słabej intelektualnie, charakterologicznie i społecznie, by skutecznie przeciwstawić się w pojedynkę bezlitośnie opresyjnym dla kobiet realiom epoki, wystawia jej pobratymcom. Chłopi i chłopki siłę odnajdują w negatywnych emocjach. Integruje ich zazdrość, dewocja, kołtuństwo i zamiłowanie do status quo, uosabiane przez ślepą miłość do ziemi i zgorzkniały tradycjonalizm, choć również maskowany ciepłem spotkań przy muzyce i swojskim napitku. Można to oczywiście przełożyć na nieco bardziej teraźniejsze uwarunkowania, bo też dzisiaj tak funkcjonują niektóre bardziej konserwatywne zbiorowości.
“Chłopi” Welchmanów znacznie upraszczają prozę Reymonta, pozwalając jej być bardziej zrozumiałą dla szerokiego (w tym międzynarodowego) grona odbiorców. Wrażliwość Jagny symbolizują papierowe wycinanki, do których dziewczyna podchodzi z większym entuzjazmem niż do do kobiecych obowiązków na wsi. Mężczyźni są okropnymi raptusami, chowającymi się za czymś – bliską im kobietą, powinnościami, głosem większości. Fabularną oszczędność film chce wynagrodzić formą, bo też to ona właśnie ma przede wszystkim czynić z tej ekranizacji pozycję wyjątkową.
Na ekranie może nie zostały odmalowane wszystkie powieściowe struktury, ale za to ożywają dzieła protoplastów Młodej Polski. W Lipcach rysowników od Welchmanów ożywają śnieżne pejzaże, kuropatwy i żurawie Chełmońskiego, pęcznieją chmury z obrazów Ruszczyca, mieni się słońce pożyczone z obserwacji ludowej rutyny Wyczółkowskiego, a czesząca się niewiasta z płótna Ślewińskiego okazuje się samą Jagną. Malarsko łagodnieją także rysy prawdziwych przecież aktorów. Wieś ma swój niepowtarzalny koloryt, zmieniający się wraz z porami roku – w filmie manifestowanymi wręcz z irytującą ostentacją. Rustykalne piękno świata przedstawionego wzbogaca efektowna, neo folkowa muzyka stworzona przez Łukasza Rostkowskiego znanego jako L.U.C. Ten mariaż barw, obrazów i dźwięków tworzy genialny spektakl zwłaszcza w kapitalnych scenach tańca, swoim baśniowym przepychem oderwanych od brutalnej codzienności na wsi. To zarazem najbardziej dobitny dowód na to, że “Chłopi” Welchmanów to podręcznikowy wręcz przykład przerostu formy nad treścią.
Funkcjonujemy w świecie, w którym umiejętność upraszczania skomplikowanych historii stanowi cenną umiejętność, a “Chłopi” to literatura z gatunku tych najbogatszych, wyrafinowanych, wielopłaszczyznowych. Welchmanowie robili, co mogli, by zachować esencję powieści Reymonta, ale również uczynić historię przystępniejszą i bardziej kuszącą. Nie zajmowali się niuansami książkowego pierwowzoru, bo postanowili posadzić widza w centrum wyjątkowo ładnego, formalnie udanego i nieprzekombinowanego widowiska. Dla mnie ta prostota (zbyt często raczej łopatologia) i to podejście (zbyt efekciarskie) to lekki nietakt wobec kunsztu i wielkości “Chłopów” Reymonta, choć jej niekwestowaną zaletą jest słuszne założenie, że ta interpretacja trafi pod niejedną strzechę.
SAINT OMER
polska premiera: 15.09.2023
reż. Alice Diop
moja ocena: 6.5/10
Film Alice Diop to fascynująca, ale bardzo metodyczna refleksja o doświadczaniu macierzyństwa, umiejscowiona w wielu skomplikowanych, społecznych okolicznościach. Ciekawa pozycja do zestawienia w ramach podwójnego seansu z “Córką” Maggie Gyllenhaal. W tytułowym miasteczku Saint-Omer odbywa się sąd nad współczesną Medeą. Młoda kobieta nazywa się Laurence (Guslagie Malanda) i staje przed wymiarem sprawiedliwości oskarżona o dzieciobójstwo. Miała doprowadzić do śmierci swojej 15-miesięcznej córeczki, pozwalając jej zostać porwaną przez morskie fale. Laurence do czynu się przyznaje, ale prosi sąd o to, by wyjaśnił genezę jej działań, których ona sama do końca nie rozumie. Mówi coś o ciążącej nad nią klątwie, ale w toku jej zeznań i wspominanego materiału dowodowego owa klątwa okazuje się tak naprawdę wypadkową postkolonialnych grzechów, egzystencjalnych rozterek migrantki, kobiecej bezsilności wobec męskiej opresji, trudach emancypacji, obaw przed dziedziczeniem traum i powielaniem błędów przeszłości.
Pochodząca z paryskich przedmieść, ale mająca senegalskie korzenie Diop przed “Saint Omer” dała się poznać jako porządna dokumentalistka. Taka socjolożka z kamerą, która patrzy na jednostki, prześwietla ich losy, ale dzięki wyczuleniu na antropologiczne i polityczne niuanse, osadza te opowieści w uniwersalnych i ważkich kontekstach. Historia Laurence, wzorowana na autentycznym przypadku niejakiej Fabienne Kabou, oskarżonej w 2016 roku o zabicie własnego dziecka, swoją surowością i statycznością przypomina kino dokumentalne. Rozprawa, w której uczestniczy bohaterka, pokazana jest w wybitnie realistycznej manierze. Może nawet zbyt realistycznej, bo przez swoją precyzję i ostentacyjny brak emocji trudno się spowiedzią kobiety tak po ludzku przejąć.
Delikatne emocje w sądowe realia wprowadza dopiero postać Ramy (Kayije Kagame) – pisarki, która obserwuje proces i w położeniu Laurence odnajduje wiele podobieństw z własnym życiem. Nie tylko pochodzi z rodziny migrantów z Afryki, ale także właśnie spodziewa się dziecka. W ten sposób też Diop znów czyni z jednostkowej historii coś ogólniejszego. Chciałabym tylko, by to wybrzmiało jasno. “Saint Omer” nie jest filmem, który ma poruszyć i zagrać na najczulszych strunach. To kino z gatunku intelektualnie stymulującego, trochę teatralne i akademickie, przekładające warsztat i wielowątkowe, skrupulatne podejście do tematu nad piękną emfazą fikcji. Pewnie dlatego tak wymagające.
CICHA DZIEWCZYNA
polska premiera: 1.09.2023
reż. Colm Bairéad
moja ocena: 7.5/10
Tytułową “Cichą dziewczyną” z filmu Colma Bairéada jest 12-letnia Cáit (Catherine Clinch), której ciągle jeszcze dziecięca perspektywa przeciwstawiona zostaje perspektywie dorosłych. Obie wiele dzieli, ale jedno łączy – brak miłości. Wycofane dziecko mieszka na irlandzkiej prowincji w domu pełnym ludzi, głośnym, chaotycznym. Na niewielkiej powierzchni gnieżdżą się rodzice Cáit oraz jej liczne rodzeństwo. Domowe ognisko zgasło raczej już dawno, jeśli kiedykolwiek tlił się w nim w ogóle jakiś ogień. Domownicy odnoszą się do siebie beznamiętnie, czasem wręcz z wrogością. Cáit wybrała więc chyba niezłą strategię, by wśród najbliższych pozostać niewidzialną i maksymalnie wyciszoną. Pewnego dnia dziewczynkę zabierają do siebie na wakacje dalecy krewni, gdzie bohaterka zamieszka już w zupełnie innych warunkach. Pusty, ładny i zadbany dom, ale spowity mgłą dawnej tragedii, która na zawsze zmieniła egzystencję domowników, czyniąc z nich niemych więźniów własnego cierpienia. Cáit potrzebowała tych ludzi tak samo, jak oni potrzebowali jej. Dzięki nim dziecko prawdopodobnie pierwszy raz w życiu doświadczy autentycznej, rodzicielskiej troski, empatii i czułości. Pogrążeni w żałobie dorośli natomiast na chwilę zapomną o bólu, odzyskując nadzieję i pogodę ducha. Pachnie Wam to tanim happy endem? Nic bardziej mylnego, ale przygotujcie sobie większe opakowanie chusteczek. “Cicha dziewczyna” to bowiem przede wszystkim poważne kino społeczne. Z subtelnie, ale precyzyjnie zarysowanym kontekstem. Zwłaszcza wątki klasowe i ekonomiczne wydają się tu być szczególne istotne. Nie są one jednak znowu tak kluczowe, by przypominać, że o tym, co dziecko zawsze najbardziej potrzebuje – elementarnego poczucia bezpieczeństwa i rodzicielskiej miłości.
KAWAŁEK NIEBA
polska premiera: 26.05.2023
reż. Michael Koch
moja ocena: 7.5/10
“Kawałek Nieba” – kawał znakomitego kina, usytuowanego gdzieś pomiędzy antropologicznym esejem o cieniach i blaskach egzystowania na alpejskiej prowincji, kinem przyrodniczym z filtrem Dumonta oraz manifestacyjnym slow cinema o prawie do samostanowienia i walce o życie na własnych zasadach. Choć gdybym miała wskazać konkretnie jakiegoś bliższego krewniaka dla filmu Michaela Kocha, spróbowałabym zrobić test dna z “Przełamując Fale” von Tiera. Kruchość szczęścia, tragizm odrzucenia, cena poświęcenia, przyziemność przemijania – nad takim niebem unosi się szwajcarski kandydat do Oscara. Z jednej strony pocztówkowe, górskie krajobrazy ze swoimi krystalicznie przejrzystymi jeziorami, malowniczymi drogami pośród wzniesień i łąk, sielską aurą otoczenia pozbawionego hałasu, pośpiechu i zgiełku. Z drugiej – ludzie, którzy żyją tu sobie nie tyle beztrosko, ile po prostu bardzo spokojnie. Najbardziej prozaiczna proza życia, jaką można sobie wyobrazić. W takiej scenerii rozkwita romans introwertycznego osiłka o gołębim sercu i najbardziej przebojowej dziewczyny w okolicy. Najpierw zakochanym gra w tle “What Is Love” Haddawaya, ale później DJ na tej dyskotece życia ma już do zaproponowania tylko smutniejsze melodie. Przy całej swojej imponującej, emocjonalnej i dramaturgicznej złożoności “Kawałek Nieba” pozostaje filmem pod względem formalnym posępnie surowym i do bólu zwyczajnym. Ciągle będąc kinem głęboko humanistycznym i dotykającym najczulszych strun we wnętrzu. Najlepszym punktem wyjścia do melancholijnej zadumy nad fatalizmem człowieczej egzystencji.
ASTEROID CITY
Festival de Cannes 2023
reż. Wes Anderson
moja ocena: 5.5/10
O wizualnym stylu w przypadku Wesa Andersona i jego filmów powiedziano już chyba wszystko. Pastelowe filtry, doskonała symetria kadrów, retro klimat, kreskówkowe elementy scenografii (w “Asteroid City” jest nawet struś Pędziwiatr, choć osamotniony z powodu nieobecności rozjechanego na asfalcie kojota). Ciągle lubię na to wszystko patrzeć i podziwiać, ale też ta, od tak dawna już powtarzalna, estetyka potrafi mnie tak po ludzku znudzić. Kino Amerykanina jest jednak na tyle zróżnicowane w swej treści, że ów osławiony styl staje się przede wszystkim narzędziem, pomagającym po prostu ciekawie opowiedzieć jakąś historię. Czasem wręcz całkiem zaangażowaną historię, jak w również premierowo pokazywanym w Cannes “Kurierze Francuskim z Liberty, Kansas Evening Sun” (2021), który stanowił nostalgiczny hołd dla drukowanej prasy. Kumulacja wątków zamykanych często w zgrabne miniatury i bohaterów, w których wcielają się najgorętsze, aktorskie nazwiska (zajmujące sporo miejsca na oficjalnym plakacie promocyjnym) oraz szkatułkowa struktura filmu to kolejne znaki rozpoznawcze reżysera. W “Asteroid City” widzowie wcielają się w rolę publiczności programu telewizyjnego, w której dramaturg (Edward Norton) i reżyser sztuki teatralnej (Adrien Brody) z pomocą boskiego narratora (Bryan Cranston) opowiadają o jej tworzeniu/adaptacji, a jednocześnie ta sztuka odgrywana zostaje niejako w czasie rzeczywistym. W minimalistycznym miasteczku na kartonowej pustyni, zbudowanym z elementów amerykańskiej ikonografii, gdzie spotykają się młodzi wynalazcy i badacze, pod okiem wojska i swoich rodzin celebrując wydarzenie sprzed około 5000 lat, gdy na te tereny spadła asteroida. Przyznajcie sami, że koncept, gdzie wielowarstwowość historii wynikała z ekranizacji procesu powstania artykułów w magazynie, sam w sobie był prostszy i dużo mniej sztuczny.
Bo też nad “Asteroid City” nie unosi się tak jasny motyw przewodni, spajający wymowę rozwarstwionej całości. Powiedziałabym wręcz, że główna myśl tego filmu sprowadza się do wyjątkowo autotematycznej (dla różnej maści twórców) refleksji o trudnej nomen omen sztuce narracji i opowiadania historii, gdy dzieło końcowe to tak naprawdę wypadkowa starań autora adaptowanego/ekranizowanego tekstu, reżysera, aktorów, a w końcu publiki, która kształtuje odbiór tego, co zobaczyła. Próbując rozgryźć ten fenomen niczym najbardziej tajemniczą zagadkę wszech świata, Anderson kluczy po labiryncie mniej lub bardziej zawiłych meta kontekstów. Najbardziej trywialny to oczywiście ten, gdy aktorzy wychodzą ze swoich scenicznych ról, by “dogadać” z reżyserem sens przedstawienia, gubiąc się w natłoku wątków i dialogów. Zdarza się, że ma to swój romantyczny urok, jak w magicznej scenie, gdy grająca matkę-aktorkę Scarlett Johansson przez okno ćwiczy z ojcem-wdowcem-fotografem-aktorem (Jason Schwartzman) kwestie, które ma wkrótce zagrać. Bo najtrudniej w takiej wystylizowanej do granic możliwości, pogmatwanej, filmowej rzeczywistości odtworzyć czyste emocje, a tutaj to się akurat udało. W ogóle wątek Johansson i Schwartzmana oraz te postacie same w sobie są najfajniejszą rzeczą, jaka się w tym filmie wydarzyła. Przeżywanie żałoby, godzenie się ze stratą, a w końcu odzyskiwanie wiary w możliwość zbudowania uczuciowej więzi z drugim człowiekiem to szlachetne tematy, zawsze trafiające na podatny grunt.
Powaga to chyba najbardziej zaskakujący element “Asteroid City”. Świat, w filmie jest umowny i metaforyczny. Scenografia karykaturalnie wręcz oszczędna. Nawet pozy aktorów wydają się dość anemiczne, co bez wątpienia stanowi zabieg celowy, bo teatralność jest przecież nierozerwalnie wpisana w ten artystyczny zamysł. Ale nic tu nie jest śmieszne czy dowcipne. Dojmująca melancholia i poczucie nieuchronności końca napędzały już wspaniały “Grand Budapest Hotel” (2014), ale w “Asteroid City” trudniejsze emocje potrafią nie tylko dodać opowieści egzystencjalnej głębi, ale też nadmiernie ją obciążyć. A w tych przeładowanych estetycznie i wielowątkowych fabułach Andersona może brakować miejsca na oddech. Mam wątpliwość, czy ten główny temat (opowiadanie o opowiadaniu) wymagał aż takiej poważnej maniery, czy szczypta humoru, by temu filmowi nie pomogła. Odnoszę też wrażenie, że samemu Andersonowi pomogłoby też odświeżenie własnego pomysłu na kino. Nie musi zaraz sprzedawać duszy dla filmowego realizmu, ale pomiędzy takim stylem a jego estetyką znajduje się niemalże kosmos możliwości.