Miesiąc w muzyce: wrzesień 2024 (piosenki)

PIOSENKI WRZEŚNIA

number1

The Cure – Alone
Songs Of A Lost World LP, 2024
Try this!

 

number2

Yola – Future Enemies
7”, 2024
Try this!

 

number3

Sasami – Slugger
Blood On the Silver Screen LP, 2024
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Shallow Dive – Something Never Said (7”) Try this!
[indie rock] [melancholijnie]

Porridge Radio – A Hole In The Ground (Clouds In The Sky They Will Always Be There For Me LP) Try this!
[indie rock] [melancholijnie]

Girlhood – Can’t Tell You Stop (Hot Mess LP) Try this!
[modern pop] [przebojowo]

Dora Jar – Ragdoll (No Way To Relax When You Are On Fire LP) Try this!
[futurystyczny pop] [nowocześnie]

Autre Ne Veut – About To Lose (7”) Try this!
[modern pop] [melancholijnie]

The Beaches – Jocelyn (7”) Try this!
[indie pop/rock] [chwytliwie]

Jungle – Let’s Go Back (7”) Try this!
[funk] [retro vibes]

Becky and the Birds – I made my baby cry (Only Music Makes Me Cry Now LP) Try this!
[muzyka minimalistyczna] [lirycznie]

Mogwai – God Gets You Back (7”) Try this!
[post rock] [muzyka epicka]

High. – In A Hole (Come Back Down LP) Try this!
[shoegaze] [90s vibes]

yunè pinku – Believe (7”) Try this!
[modern pop] [współcześnie]

Kasia Lins – Trucizna (7”) Try this!
[pop/rock] [mrocznie]

Ruthven – I Can’t Go There (Rough & Ready LP) Try this!
[modern soul] [melodyjnie]

Sofie Royer – Young-Girl (Illusion) (Young-Girl LP) Try this!
[pop] [ekspresyjnie]

Soccer Mommy – Driver (Evergreen LP) Try this!
[indie pop/rock] [zadziornie]

Tears For Fears – The Girl That I Call Home (Songs For A Nervous Planet LP) Try this!
[pop] [atmosferyczne brzmienie]

Amyl and The Sniffers – Big Dreams (7”) Try this!
[rock] [muzyka gitarowa]

Florrie – Swimming Pool (7”) Try this!
[pop] [letnie brzmienie]

Kelly Lee Owens – Higher (Dreamstate LP) Try this!
[muzyka klubowa] [atmosferyczne brzmienie]

Decius – Walking In The Heat (Decius Vol. II (Splendour & Obedience) LP) Try this!
[muzyka klubowa] [future pop]

Natalia Szroeder, Mela Koteluk – Zwierzęta nocy (7”) Try this!
[pop] [charakternie]

Deep Sea Diver – Billboard Heart (7”) Try this!
[indie pop/rock] [muzyka gitarowa]

Kazimi – Can’t Stop Me Now (7”) Try this!
[indie pop] [subtelnie]

FKA twigs – Eusexua (Eusexua LP) Try this!
[future pop] [eksperymentalnie]

David Gilmour – Sings (Luck And Strange LP) Try this!
[muzyka nastrojowa] [szlachetnie]

Aodhán King feat. Griff – Yesterday, Today & Tomorrow (Beyond Us LP) Try this!
[pop ballada] [muzyka kameralna]

***
posłuchaj na YT

Miesiąc w muzyce: wakacje 2024 (piosenki)

PIOSENKI WAKACJI

number1

Jennifer Castle – Lucky #8
Camelot LP, 2024
Try this!

 

number2

Snakeskin – Sunburst
7”, 2024
Try this!

 

number3

Georgia Gets By – Madeline
Split Lip EP, 2024
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Iwona Skv – Chwila (1986 LP) Try this!
[electro pop] [muzyka parkietowa]

Julia-Sophie – Telephone (Forgive Too Slow LP) Try this!
[pop] [midnight music]

Nemahsis – Coloured Concrete (Verbathim LP) Try this!
[pop] [atmosferyczne brzmienie]

Jude York – Monaco (7”) Try this!
[art pop] [80s vibes]

Steven Julien feat. Fatima – Wraap’t (7”) Try this!
[soul] [retro sound]

Porridge Radio – Sick Of The Blues (Clouds In The Sky They Will Always Be There For Me LP) Try this!
[indie rock] [nostalgicznie]

Imogen And The Knife – ‘Red (Is My Colour) (7”) Try this!
[indie pop] [nastrojowo]

Wet – Double (7”) Try this!
[postmodernistyczny pop] [nowe brzmienia]

Overmono – Gem Lingo (ovr now) (7”) Try this!
[postmodernistyczny pop] [muzyka klubowa]

Ravyn Lenae – Genius (Bird’s Eye LP) Try this!
[pop] [sweet soul]

Kaśka Sochacka – Zdjęcia (7”) Try this!
[bedroom pop] [kobieco]

Allie X feat. Empress Of – Galina (7”) Try this!
[total 80s] [electro pop]

SFMD (Suffocating Minds) – Memories (7”) Try this!
[indie pop/rock] [retro vibes]

London Grammar – Fakest Bitch (7”) Try this!
[minimalistycznie] [electro pop]

Our Girl – Something About Me Being A Woman (The Good Kind LP) Try this!
[indiean fr pop] [przebojowo]

Mery Spolsky – Santorini (Erotik Era LP) Try this!
[electro pop] [przebojowo]

Mura Masa feat. yeule – We Are Making Out (7”) Try this!
[muzyka miejska] [electro pop]

Jessie Ware & Romy – Lift You Up (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [tanecznie]

Jamie xx feat. Robyn – Life (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [tanecznie]

Magdalena Bay – Image (Imaginal Disk LP) Try this!
[muzyka klubowa] [tanecznie]

Kelly Lee Owens – Love You Got (Dreamstate LP) Try this!
[muzyka klubowa] [tanecznie]

Liv Dawson – Does It Even (7”) Try this!
[muzyka miejska] [elektronika]

Naima Bock – Kaley (Below a Massive Dark Land LP) Try this!
[indie pop] [melancholijnie]

Hamish Hawk – Men Like Wire (A Firmed Hand LP) Try this!
[rock] [80s vibes]

Nick León feat. Erika de Casier – Bikini (7”) Try this!
[elektronika] [muzyka klubowa]

IDER – You Don’t Know How To Drive (7”) Try this!
[indie pop/rock] [lo-fi]

Elias Rønnenfelt – No One Else (Heavy Glory LP) Try this!
[folk] [americana]

Lola Young – Flicker of Light (7”) Try this!
[pop/rock] [energetycznie]

Jordana – Like A Dog (7”) Try this!
[sophisti pop] [melodyjnie]

Little Moon – Now (Dear Divine LP) Try this!
[folk pop] [piosenka ekspresyjna]

Kim Deal – Coast (7”) Try this!
[indie pop] [pogodnie]

Holly Macve – San Fran Honey (Wonderland LP) Try this!
[folk pop] [americana]

Nilüfer Yanya – Call It Love (My Method Actor LP) Try this!
[bedroom pop] [melancholijnie]

***
posłuchaj na YT

Miesiąc w muzyce: czerwiec 2024 (piosenki)

PIOSENKI CZERWCA

number1

Sasami – Honeycrash
7”, 2024
Try this!

 

number2

Shaman Herrera – Amarras
7”, 2024
Try this!

 

number3

Michelle – Oontz
Songs About You Specifically LP, 2024
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Fontaines D.C. – Favourite (Romance LP) Try this!
[indie rock] [energicznie]

Lola Young – Messy (This Wasn’t Meant For You Anyway LP) Try this!
[indie pop] [aksamitne brzmienie]

Nothhingspecial – Catacombs (7”) Try this!
[indie pop] [chwytliwie]

Magdalena Bay – Death & Romance (7”) Try this!
[modern pop] [muzyka miejska]

Maja Gödicke – Arken (7”) Try this!
[electro pop] [rozkosznie]

Jamie xx feat. Robyn – Life (7”) Try this!
[muzyka parkietowa] [nowoczesny dance]

L’Impératrice feat. Maggie Rogers — Any Way (Pulsar LP) Try this!
[indie pop] [aksamitne brzmienie]

Kate Bollinger – Any Day Now (Songs From A Thousand Frames Of Mind LP) Try this!
[indie pop] [kobiece brzmienia]

Cassandra Jenkins – Petco (My Light My Destroyer LP) Try this!
[indie pop/rock] [gitarowo]

Remi Wolf – Motorcycle (Big Ideas LP) Try this!
[retro pop] [melancholijnie]

Clothing feat. L’Rain – Still Point (7”) Try this!
[nowe brzmienia] [muzyka miejska]

Tems – Hold On (Born In The Wild LP) Try this!
[r’n’b] [melancholijnie]

Caribou – Broke My Heart (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [nowe brzmienia]

Suki Waterhouse – Supersad (Memior Of A Sparklemuffin LP) Try this!
[pop/rock] [z przesterami]

Empire Of The Sun – Cherry Blossom (7”) Try this!
[pop] [letnia muzyka]

Moses Sumney – Vintage (7”) Try this!
[soul] [intymnie]

Emiliana Torrini – Black Lion Lane (7”) Try this!
[indie pop] [letnia muzyka]

Gracie Abrams feat. Taylor Swift – us. (The Secret of Us LP) Try this!
[pop] [dziewczęco]

Deary – The Moth (7”) Try this!
[shoegaze] [90s vibes]

Orville Peck feat. Kylie Minogue & Diplo – Midnight Ride (Stampede: Vol. 1 LP) Try this!
[modern folk] [pop]

***
posłuchaj na YT

Miesiąc w muzyce: maj 2024 (piosenki)

PIOSENKI MAJA

number1

GIFT – Going In Circles
Illuminator LP, 2024
Try this!

 

number2

Nisa – Dance Alone
Shapeshifting LP, 2024
Try this!

 

number3

Bat For Lashes – Home
The Dream Of Delphi LP, 2024
Try this!

 

RÓWNIEŻ POLECANE W TYM MIESIĄCU (kolejność trochę przypadkowa, trochę nie)

Lava La Rue – Lovebites (Starface LP) Try this!
[modern pop] [muzyka miejska]

Florrie – Never Far From Paradise (The Lost Ones LP) Try this!
[pop] [catchy]

Jay Som – If I Could (I Saw The TV Glow OST) Try this!
[pop/rock] [gitarowe granie]

Desire – Vampire (Game People Play LP) Try this!
[electro pop] [smutne disco]

How To Dress Well – Gas Station Against Blackened Hillside (7”) Try this!
[modern pop] [atmosferycznie]

Kaeto – Hero (7”) Try this!
[pop] [catchy]

Hana Vu – 22 (Romanticism LP) Try this!
[pop] [kobieco]

Mette – Bet (7”) Try this!
[muzyka parkietowa] [funk]

Ravyn Lenae – Love Me Not (Bird’s Eye LP) Try this!
[pop] [muzyka miejska]

Billie Eilish – Chihiro (Hit Me Hard And Soft LP) Try this!
[pop] [młoda muzyka]

Mahogany – A Scaffold (7”) Try this!
[pop/rock] [shoegaze]

Liraz – Enerjy (7”) Try this!
[etno pop] [charakternie]

Ginger Root – No Problems (Shinbangumi LP) Try this!
[muzyka taneczna] [retro funk]

Sofia D’Angelo – Jane Goodall (7”) Try this!
[indie pop] [kobieco]

Telenova – Power (7”) Try this!
[pop] [lekko]

Fantasy Of A Broken Heart – Ur Heart Stops (Feats Of Engineering LP) Try this!
[indie pop/rock] [melodyjnie]

Clairo – Sexy To Someone (Charm LP) Try this!
[indie pop] [melodyjnie]

Karin Ann – I Don´t Believe In God (7”) Try this!
[pop/rock] []

Peggy Gou – Lobster Telephone (I Hear You LP) Try this!
[muzyka klubowa] [letnio]

Washed Out – The Hardest Part (Notes From A Quiet Life LP) Try this!
[dream pop] [letnio]

DJ Seinfeld – If U Like Me (7”) Try this!
[muzyka klubowa] [elektronika]

Rachel Chinouriri – Garden Of Eden (What A Devastating Turn of Events LP) Try this!
[pop] [lirycznie]

Silentways – Aeon (7”) Try this!
[darkwave] [post punk]

***
posłuchaj na YT

W kinie: The Substance (Cannes)

 

THE SUBSTANCE
Festival de Cannes 2024
reż. Coralie Fargeat

moja ocena: 8/10

 

David Cronenberg może odejść spokojnie na emeryturę, jeśli tylko chce. Chodzą bowiem po naszej planecie osobniczki, które godnie mogą go zastąpić w kinie, w którym najważniejszą rolę odgrywa ludzkie ciało. Jedną z nich jest już nagrodzona canneńską Złotą Palmą Julia Ducournau, drugą w tym roku aspirująca do takich laurów Coralie Fargeat, zupełnie przypadkowo rywalizująca jednocześnie w tym samym konkursie z kanadyjskim mistrzem. Nie powinno nas zdziwić, jak mniej znana Francuzka pobije Cronenberga. Istnieje taka szansa, że jeszcze nigdy w Cannes w konkursie głównym nie pokazywano tak obrzydliwego i zarazem rewelacyjnego dzieła.

Zawodowy los bohaterki “The Substance” streszcza prostopadłe ujęcie zamkniętej w betonie gwiazdy na słynnym Hollywood Walk of Fame. Od jej odsłonięcia w ekstazie i przy blasku fleszy, przez pamiątkowe zdjęcia turystów, po spowszednienie artefaktu wraz z tym, jak gasła kariera aktorki. Na kamieniu pogłębiały się rysy i pęknięcia wraz z nieuchronnym upływem czasu. Z blasku Elizabeth Sparkle (Demi Moore) pozostało niewiele. Kobieta w telewizji śniadaniowej prowadzi kącik fitness w starodawnym stylu Jane Fondy, ale za chwilę nawet tu nie będzie potrzebna. Właśnie będzie obchodziła 50. urodziny, a dla jej szefa (Dennis Quaid) – najbardziej paskudnego typu szowinisty, na jakiego można trafić w showbiznesie – to data przydatności zapewne każdej kobiety. Na pewno Elizabeth.

W wyniku dziwnych zbiegów okoliczności bohaterka otrzymuje tajemniczą substancję wraz z podejrzliwie prostą instrukcją jej obsługi. Medyczny zestaw pozwala przeprowadzić procedurę w domowym zaciszu i z własnego kręgosłupa urodzić ‘lepszą wersję samej siebie’. Tak na świecie pojawia się Sue (Margaret Qualley), która nie jest młodszą Elizabeth, ale raczej wyidealizowaną projekcją tego, jak kobieta chciałaby wyglądać. Sue z taką aparycją łatwo będzie trafić na szczyty showbiznesu.

Absurdalne realia branży rozrywkowej i niemożliwe do osiągnięcia przez większość kobiet standardy piękna sprawiły, że Elizabeth nienawidzi swojego naturalnie starzejącego się ciała. Choć wygląda pięknie i stylowo, porównując się do nowej, młodej gwiazdy o wyglądzie Sue, to, co widzi w lustrze obrzydza ją jeszcze bardziej, potęguje poczucie alienacji i wyobcowania, karmi wariackie obsesje. Elizabeth nie jest w stanie wyjść na randkę z człowiekiem, który szczerze uważa ją za bardzo atrakcyjną, bo ona sama taka się nie czuje. To mistrzowska i najbardziej poruszająca scena w filmie, w którym krwi i odpadów fizjologicznych nie brakuje. Brutalne rozcieranie szminki po twarzy może też być przerażające.

Nie wiem, kto wpadł na pomysł z angażem do roli Elizabeth Demi Moore, ale nie jestem sobie w stanie wyobrazić lepszego wyboru. Amerykanka to wielka gwiazda mainstreamowego kina lat 90., pamiętana z występów w filmach raczej mniej ambitnych, bezpiecznych, względnie kasowych hitów. Dziś, podobnie jak w przypadku Elizabeth Sparkle, jej gwiazda mocno wyblakła. Jej najodważniejsze wybory castingowe to przeciętne “Striptease” (1996) i “G.I. Jane” (1997), do którego ogoliła głowę. Udział w “The Substance” w przypadku Demi to ryzyko kalibru skoku w przepaść. Nie chodzi tylko o udział w krwistym body horrorze. Kamera detalicznie studiuje nagie ciało jej bohaterki, zestawia z cielesnością 30 lat młodszej Margaret Qualley. Choć Moore wygląda świetnie, to doświadczenie dla niej samej mogło do przyjemnych nie należeć. Tak po ludzku. Wszyscy przecież mamy jakieś mniej lub bardziej uzasadnione kompleksy. Dla wielu kobiet ten film będzie przede wszystkim czasem pewnie niekomfortową konfrontacją starości i młodości. Na wielu płaszczyznach życia, nie tylko kwestii związanych z fizycznym wyglądem. Oczywiście jeśli będą w stanie przejść przez radykalną wizualnie formę, jaką zaproponowała reżyserka.

Elizabeth i Sue stanowią jedność. Świadomość jednej osoby, w wyniku działania tytułowej substancji, zostaje rozdzielona na dwa ciała, które zgodnie ze wskazaniami muszą dzielić się czasem. Problem w tym, że jedna z kobiet uważa, że ma go za mało, a w takiej sytuacji łatwo o (medyczne) komplikacje. Domyślacie się, jak będą one wyglądać – koszmarne deformacje ciała, mutacje organów, wiotczenie skóry, zmiana struktury kostnej. Fargeat nie oszczędzi widza i pokaże każdą obrzydliwość, przy której zbliżenia na iniekcje, ropiejące rany czy szycie skóry będą ledwie drobną ekstrawagancją. Francuzka mocno przesadza, bywa ostentacyjnie kiczowata, zmusza, by z obrzydzenia odwracać wzrok, ale w tym szaleństwie jest metoda. Wymowa “The Substance” jest przecież banalna i wyjątkowo nieodkrywcza, ale paradoksalnie ta walka kina o zmianę w kwestii wymagań i oczekiwań wobec kobiet, nauka samoakceptacji i wyrozumiałości (wobec siebie nawzajem i też wobec siebie samych), w takiej właśnie szalonej formie może dać jakieś rezultaty.

 

W kinie: On Becoming a Guinea Fowl (Cannes)

 

ON BECOMING A GUINEA FOWL
Festival de Cannes 2024
reż. Rungano Nyoni

moja ocena: 5.5/10

 

Małe kino wielkich emocji w mikroskali – tak w skrócie można by opisać oniryczny i melancholijny film Rúnara Rúnarssona. Świat głównej bohaterki “Jutro o świcie” rozpada się z dnia na dzień. Una (Elín Hall) w wyniku katastrofy drogowej traci ukochanego. Jeszcze wieczorem, kilka godzin przed tragedią, wraz z Diddim (Baldur Einarsson) w ciepłych promieniach zachodzącego słońca, snuli plany na przyszłość. W tym w końcu zdecydowali się podjąć najważniejszą decyzję ujawnienia przed światem swojego związku, co było o tyle skomplikowane, że chłopak miał inną partnerkę, z którą należałoby porozmawiać w pierwszej kolejności. Zamiast wspólnego życia we dwoje, Unę znienacka zastaje sekretna żałoba w pojedynkę. Zjeżdżają się bliscy Diddiego, lamentują przyjaciele, pojawia się Klara (Katla Njálsdóttir) – dziewczyna chłopaka. Wszyscy traktują Unę jako po prostu jedną z koleżanek Diddiego. Nieoczekiwaną sojuszniczką w cierpieniu staje się Klara. Nieświadoma tego, co naprawdę łączyło jej partnera z Uną. Skromne, minimalistyczne “Jutro o świcie” to jeden z najpiękniejszych, współczesnych filmów o trudnej sztuce przeżywania żałoby. Zachowano w nim ten perfekcyjny balans między czasem wręcz brutalną prozą życia i magią ukrytą w codzienności. Tę zawdzięczamy przede wszystkim operatorce Sophii Olsson, której wrażliwe spojrzenie na bohaterów, czułe kadrowanie twarzy, gestów i otoczenia pozwoliły tchnąć w smutną historię odrobinę poezji i wiary w to, że kiedyś może jeszcze zaświecić słońce.

 

W kinie: Megalopolis (Cannes)

 

MEGALOPOLIS
Festival de Cannes 2024
reż. Francis Ford Coppola

moja ocena: 1.5/10

 

Dyskutując o “Megalopolis”, zaznaczmy, o czym dokładnie rozmawiamy. Oceniamy film Coppoli i całą historię, która za nim stoi (oraz bonusowo jego artystyczne wybory) czy skończoną produkcję filmową, funkcjonującą także we współczesnym kontekście. Ta pierwsza kwestia dotyczy oczywiście heroicznej walki reżysera o to, by to dzieło, które wymyślił sobie 40 lat temu, nie tylko w ogóle powstało, ale by bezkompromisowo oddawało wizję autora. Zatem każda, nawet najbardziej przewrotna i niespójna idea, szalony pomysł, ekstrawagancki efekt specjalny musiał znaleźć się na ekranie. Marek Aureliusz, Szekspir, XX-wieczne totalitaryzmy, dyskurs na modłę Fukuyamy – to tylko niektóre z jakichś tysiąca nawiązań niczym lokowanie produktu zaaranżowanych w przestrzeni “Megalopolis”. Coppola zresztą powiedział na konferencji prasowej w Cannes, że nie chce być osobą, która żałuje, że czegoś nie zrobiła. Dlatego wszystko, co jeszcze chciał zrobić, wrzucił do swojego prawdopodobnie ostatniego filmu. Filmu życia wieńczącego wspaniałą karierę – nie pierwszego zresztą w dorobku tego reżysera. Kolejnego bardzo nieudanego.

“Megalopolis” to wykład Coppoli o tematach obecnie dla niego najważniejszych, autorska interpretacja pewnych toposów, ale także autobiograficzna wypowiedź o roli i powinnościach artystów w dzisiejszym świecie. W udręczonym architekcie-wizjonerze Cesarze Catilinie (Adam Driver), który za wszelką cenę chce wcielić swoje utopijne projekty w życie, Coppola odzwierciedlił własny stan ducha. Protagonistą Catiliny w filmie jest burmistrz Franklyn Cicero (Giancarlo Esposito), dla odmiany wolący twardo stąpać po ziemi i inwestować publiczne fundusze w bardziej pragmatyczne, użyteczne przedsięwzięcia. Starcie prozy życia i wielkich marzeń, a w tle eskalujące konflikty polityczne napędzane przez populistyczne siły, koniunkturalne media, a nawet popkultura pogrążająca się w erotycznych skandalach, kłamstwach i seks taśmach. Nic nowego.

Ameryka w “Megalopolis” satyrycznie przebrana została w kiczowate szaty antycznego Rzymu – imperium stojącego nad przepaścią, które upadnie, jeśli w porę nie zostanie uratowane. Coppola o genezie degrengolady naszej cywilizacji nie mówi nic nowego. To wszystko powiedzieli już XX-wieczni filozofowie, dalej powtarzają dzisiejsi naukowcy, aktywiści, niektórzy politycy. Reżyser przemawia archaicznym językiem i uderza w już dawno zgrane nuty. Rozwiązania, jakie sugeruje są straszliwie naiwne. Na i poza ekranem próbuje poruszyć sumienie ludzkości przyszłością młodego pokolenia – pokolenia swoich wnucząt. Nie on pierwszy i nie jedyny. Człowiek dalej najbardziej lubi żyć dniem dzisiejszym. Nie ruszy ich dziadek (dziaders?) Francis.

“Megalopolis”, jak na dzieło życia przystało, kosztowało niemało. Z różnych, też własnych zasobów, Coppola zebrał budżet rzędu 120 mln dolarów. Mimo to wykreowane przez niego imperium wygląda przeraźliwie sztucznie i papierowo. Gdyby ktoś mi powiedział, że scenografię do tego filmu zaprojektowała testowa wersja sztucznej inteligencji, uwierzyłabym i zasugerowała szybką ingerencję programistów, by naprawić ewidentne braki. “Megalopolis” wygląda niby barokowo i bombastycznie, ale przede wszystkim tandetnie. Nie widać też reżyserskiej ręki twórcy choćby w prowadzeniu aktorów. Każdy gra jakby w innym filmie i to takim, w którym już kiedyś grał właściwie tą samą rolę. Inna sprawa, że to nie są postacie, ale marionetkowe, przewidywalne symbole konkretnych zachowań, zjawisk, wartości.

To bardzo słaby film i oczywiście możemy się sprzeczać w tej ocenie, tylko i wyłącznie dlatego że mówimy o dziele Francisa Forda Coppoli – jednego z najwybitniejszych twórców w historii kina. Każdy inny z miejsca dostał by wilczy bilet. Wypada i trzeba chwalić starego mistrza za zapał, energię i cierpliwość do tego projektu, ale nie można doszukiwać się przewrotności w fakcie, że owa wielka wizja to czysty bajzel. Minutowy performance z gościem czytającym pod ekranem na sali przed widzami pytania do sceny wywiadu z bohaterem Adama Drivera, to naprawdę za mało, żeby mówić, że “Megalopolis” śmiało wychodzi poza ramy i schematy kina, jakie znany. Za to taki zabieg mocno utrudnia szerszą dystrybucję filmu (na której reżyserowi ponoć nawet nie zależy). Poglądy i diagnozy na teraźniejszość i przyszłość Coppola ma dokładnie takie same jak 2/3 tych liberalnych wujków z wesel wielkomiejskich par. Nie ma nic odważnego w trwonieniu ciężko uzbieranej kasy na scenograficzny kicz i przeładowaną scenografię, która finalnie wygląda jak urealniona rzeczywistość kreskówkowej rodziny Jetsonów. Coppolę rozgrzesza tylko to, że jest Coppolą i w sumie może sobie robić, co tak właściwie chce. W tym złe filmy.

 

W kinie: Jutro o świcie (Cannes)

 

JUTRO O ŚWICIE
Festival de Cannes 2024
reż. Rúnar Rúnarsson

moja ocena: 6.5/10

 

Małe kino wielkich emocji w mikroskali – tak w skrócie można by opisać oniryczny i melancholijny film Rúnara Rúnarssona. Świat głównej bohaterki “Jutro o świcie” rozpada się z dnia na dzień. Una (Elín Hall) w wyniku katastrofy drogowej traci ukochanego. Jeszcze wieczorem, kilka godzin przed tragedią, wraz z Diddim (Baldur Einarsson) w ciepłych promieniach zachodzącego słońca, snuli plany na przyszłość. W tym w końcu zdecydowali się podjąć najważniejszą decyzję ujawnienia przed światem swojego związku, co było o tyle skomplikowane, że chłopak miał inną partnerkę, z którą należałoby porozmawiać w pierwszej kolejności. Zamiast wspólnego życia we dwoje, Unę znienacka zastaje sekretna żałoba w pojedynkę. Zjeżdżają się bliscy Diddiego, lamentują przyjaciele, pojawia się Klara (Katla Njálsdóttir) – dziewczyna chłopaka. Wszyscy traktują Unę jako po prostu jedną z koleżanek Diddiego. Nieoczekiwaną sojuszniczką w cierpieniu staje się Klara. Nieświadoma tego, co naprawdę łączyło jej partnera z Uną. Skromne, minimalistyczne “Jutro o świcie” to jeden z najpiękniejszych, współczesnych filmów o trudnej sztuce przeżywania żałoby. Zachowano w nim ten perfekcyjny balans między czasem wręcz brutalną prozą życia i magią ukrytą w codzienności. Tę zawdzięczamy przede wszystkim operatorce Sophii Olsson, której wrażliwe spojrzenie na bohaterów, czułe kadrowanie twarzy, gestów i otoczenia pozwoliły tchnąć w smutną historię odrobinę poezji i wiary w to, że kiedyś może jeszcze zaświecić słońce.

 

W kinie: Diamant Brut (Cannes)

 

DIAMANT BRUT
Festival de Cannes 2024
reż. Agathe Riedinger

moja ocena: 5.5/10

 

Kto nigdy nie oglądał “Love Island” lub jakiegokolwiek innego reality show, niech pierwszy rzuci kamieniem. Dla niektórych te programy o zerowej wartości intelektualnej , ale za to przesycone mniej lub bardziej reżyserowaną dramą to ledwie okazjonalne guilty pleasure. Dla osób takich jak 19-letnia Liane, bohaterka “Diamant Brut”, to strefa marzeń i aspiracyjny Mount Everest. Egzystująca na społecznych nizinach nastolatka szans na lepszą przyszłość upatruje w show biznesie. Media społecznościowe niwelują bariery i dystans, kilkadziesiąt tysięcy followersów to kapitał, pozwalający wygenerować najmniejsze choćby zainteresowanie i w to właśnie bohaterka chce inwestować. Operacjami plastycznymi i zabiegami upiększającymi, bo ciało to, zdaniem dziewczyny, jej najpoważniejszy atut. Liane reprezentuje całe pokolenie młodych osób (osławionego GenZ), którzy dzielą swoje życie pomiędzy real i virtual, obsesyjnie konsumują media społecznościowe, za atrakcyjniejsze zajęcie na świecie uznają “zawód” influencera i za wszelką cenę chcą iść taką drogą, drogą trochę na skróty. Debiutująca reżyserka Agathe Riedinger filmową obserwację GenZ prowadzimy z pozorami bliskości, ale też wyrachowaniem. To kino bliskie społecznemu realizmowi, choć dalekie od perfekcji spojrzenia takiej Andrei Arnold, ale też starające się nie osądzać, nie krytykować, a wręcz empatycznie rozumieć postępowanie młodej bohaterki i wielu jej rówieśników. “Diamant brut” ma ciekawą formę wizualną. Sporo tu ciepłych, sepiowych odcieni, słonecznego rozmycia, ładnie balansujących pstrokatą naturę dziewczyny i brzydotę biedy, w jakiej egzystuje. Niczym poza tym ten film się nie wyróżnia na tyle wielu jednostkowych portretów, które mają też być diagnozą pewnego konkretnego pokolenia.

W kinie: Furiosa (Cannes)

 

FURIOSA: A MAD MAX SAGA
Festival de Cannes 2024
reż. George Miller

moja ocena: 6.5/10

 

Jak zobaczycie krainę, w której dzieciństwo spędziła młodziutka Furiosa (Alyla Browne), z miejsca zrozumiecie, dlaczego motyw powrotu do domu jest tak ważny w prequelu “Fury Road”. Świat pogrążył się w chaosie, dotknęły go okrutne plagi i kataklizmy. Ziemia zamieniła się w pustynne Pustkowie, ale garstka ludzi ocaliła trochę czystej wody, błękitnego nieba i przyrody. Wizja zbyt idylliczna, przyznaję, ale to właśnie z tego świata brutalnie wyrwano dziecko, by w kategoriach zdobyczy dostarczyć je pod psychodeliczny majestat Dementusa (Chris Hemsworth) – egocentrycznego przywódcy spalinowych piratów. Ten na oczach dziewczynki zabija jej matkę, a niedługo później w ramach handlowej wymiany zostawia Furiosę w Cytadeli, gdzie ma wychować ją na matkę opresyjny system Immortana Joe. Sprytna dziewczynka uniknęła tego losu, ukrywając i ucząc się fachu pomiędzy śmierdzącym od paliwa i lepiących się od smaru maszyn w warsztacie armii watażki. Jego otoczenie zajęte jest bowiem wojną podjazdową z ekipą Dementusa, który destabilizuje brudne królestwo władców Cytadeli.

Paliwem napędzającym akcję “Furiosy” jest zemsta, której chce dokonać po latach dorosła już bohaterka (Anya Taylor-Joy). W ogóle odkładając na bok to wszystko, co czyni z filmu kolejne rozpędzone kino akcji oraz szalony spektakl fajerwerków przemocy, nowa produkcja George’a Millera jest fabułą bardzo gorzką. Pokazuje zdehumanizowany świat pozbawiony nadziei, w którym nawet Furiosą, od najmłodszych lat wprowadzoną na ‘drogę gniewu’ targają głównie negatywne emocje. Dokonywany przez nią akt zemsty odarty został z wszelakich romantyczno-oczyszczających właściwości, a mityczna wizja powrotu do domu pozostaje boleśnie utopijną fantazją. Anya Taylor-Joy jest przy tym inną Furiosą niż Charlize Theron, ale sprawdza się w tej roli bardzo dobrze. Ma charyzmę, a buntownicza swada wręcz wpisana jest w mimikę twarzy aktorki.

Film Millera bywa też przesadzony i karykaturalny. Dementus Hemswortha jest kreskówkowo wręcz przerysowany, a postacie drugoplanowe przezroczyste, bo ukryte za Furiosą, jej dojrzewaniem i życiową misją. Spektakularne sceny akcji w pustynnym piachu i na pełnym gazie oglądaliśmy w “Fury Road”, więc tu nie robią już takiego wrażenia, choć ciągle to efekty naprawdę specjalne i brawurowe. Niech nie umknie jednakowoż ważna kwestia – w kategorii prequeli “Furiosa” to pozycja absolutnie kapitalna. Szukająca świeżych bodźców, innych perspektyw, w końcu – nadająca nowych znaczeń pod względem fabularnym późniejszemu poprzednikowi.

Oddajmy też, co należy twórcowi nowej sagi z uniwersum Mad Maxa. George Miller swoje lata na, a jednak wciąż ma młodzieńczy zapał, heavymetalową energię i niewyczerpane pokłady fantazji, by w ramach rozrywkowego kina akcji proponować coś innego nie tyle w kwestii fabularnych schematów, ale wizji szalonych i odważnych, których po wyjściu z kinowego seansu nie da się zapomnieć.