KOBIETA Z WYDM
reż. Hiroshi Teshigahara
1964
moja ocena: 9/10
Ekranizacja powieści Kōbō Abe i film, który Andriej Tarkowski uznał za jeden z najważniejszych w historii kina. Dużo więcej niż filozofujący thriller. Nauczyciel z Tokio jedzie nad morze, by tam przez weekend oddawać się swojemu entomologicznemu hobby. Zostaje zwabiony do domu samotnej kobiety, która mieszka w zagłębieniu w wydmie. Tam wbrew swojej woli będzie przetrzymywany i zmuszany do dziwnej pracy polegającej na przerzucaniu piachu. Hiroshi Teshigahara w “Kobiecie z wydm” przenosi na zupełnie niebotyczny poziom najważniejsze tropy egzystencjalizmu, nawiązuje do kafkowskich motywów w całkowicie genialny sposób i tworzy własną wersję koncepcji rozwoju intelektualnego stworzoną niegdyś przez Jeana Piageta. To też być może najbardziej oryginalna i złowieszcza krytyka egocentryzmu i pochwała wspólnotowości, o jaką kiedykolwiek pokusiło się światowe kino. Plus piękne zdjęcia wydm i nadmorskich, acz wręcz pustynnych krajobrazów i niepokojąca, minimalistyczna muzyka.
CUD W MEDIOLANIE
reż. Vittorio De Sica
1951
moja ocena: 8/10
Zaledwie parę lat po ogromnym sukcesie włoskiego neorealizmu jeden z jego czołowych przedstawicieli postanawia coś zmienić. Pozostając ciągle w tej estetyce, Vittorio De Sica nakręcił neorealistyczną baśń – daleką i jednocześnie dość bliską prawdziwego świata. Ubogi, dobroduszny sierota trafia prosto z domu dziecka na obskurne przedmieścia Mediolanu. Oprócz ogólnie pogodnego usposobienia potrafi też czynić cuda, więc brudny i zapyziały kwartał zamienia w krainę dobroci, szlachetności i radości, skutecznie wraz z tutejszymi mieszkańcami przeciwstawiając się chciwości i złu, które z zewnątrz atakują tę okolicę. Włoskiemu reżyserowi udała się rzecz wręcz niebywała. Tworząc film niemalże familijny, z elementami slaptickowo-chaplinowskiego dowcipu, zrobił rasowe kino społeczne, które mówiąc coś ważnego o powojennym porządku i stając w obronie wykluczonych, jednocześnie podnosi na duchu i potrafi dać nadzieję. Być może “Cud w Mediolanie” robi to w zbyt wyidealizowanej formie, ale po surowości neorealistycznych arcydzieł coś takiego było po prostu bardzo potrzebne. Poza tym to film, który bawi nawet teraz – po ponad 60 latach od swojej premiery.
MALINA
reż. Werner Schroeter
1991
moja ocena: 7.5/10
Elfriede Jelinek adaptuje na potrzebę filmu dramat swojej rodaczki, Ingeborg Bachmann, zaś Werner Schroeter czyni z tego iście psychodeliczny poemat o sztuce i miłości. Isabelle Huppert gra w tym filmie pisarkę, której rozdarcie między dwoma mężczyznami – przewidywalnym mężem Ivanem oraz wyzwolonym kochankiem Maliną – prowadzi na skraj szaleństwa. Halucynogenne tempo, hipnotyzująca narracja, świat z pogranicza koszmarnego snu i banalnej codzienności, schizofreniczni bohaterowie oraz rozgorączkowane, górnolotne i akademickie dygresje o powinnościach artysty i naturze sztuki przenikają się w tym filmie w tak żywiołowej, paranoicznej formie, że trudno okiełznać “Malinę” tak, jak zaproponował to reżyser. To na pewno film trudny i wariacki, niezbyt łatwy w oglądaniu, sprawiający wrażenie chaotycznego i nazbyt ekspresyjnego. Ale w tym szaleństwie jest metoda, zaś Huppert jest tu naprawdę wybitna.