Pozdrawiam z Berlinale! Oto pierwsza relacja z pierwszych dni niemieckiego festiwalu, na którym goszczę po raz pierwszy. Liczę na sporo fantastycznych, filmowych wrażeń! Czy początek festiwalu takich dostarczył? Odpowiedzi w krótkich recenzjach poniżej.
MIDNIGHT SPECIAL
reż. Jeff Nichols
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 7/10
Jeff Nichols – od lat jeden z najbardziej obiecujących reżyserów zza Oceanu – w końcu dostał możliwość zrealizowania filmu pod szyldem wielkiej wytwórni. Powrót do klimatu znanego z fantastycznego “Take Shelter” okazał się dobrym wyborem, choć “Midnight Special” może okazać się zbyt mało widowiskowym spektaklem dla masowej publiki. Brak efekciarstwa to jednak znak rozpoznawczy Nicholsa, który zawsze bardziej skupiał się na historii i postaciach niż na tym, co je otacza (choć trzeba przyznać, że epicki finał “Midnight Special” robi wrażenie). Na początku oglądamy osobliwe, mroczne (dosłownie), uciekinierskie kino drogi. Roy z synem przez wiele lat mieszkali daleko od cywilizacji, żyjąc w specyficznej, sekciarsko-religijnej społeczności. Młody Alton pełnił w niej rolę szczególną. Jaką nie do końca wiadomo, ale pastor stojący na czele tej grupy uważał, że chłopiec ocali ją przed końcem świata. Dziecko posiada niezwykłe zdolności – z oczu wychodzi mu laserowe światło, może kontrolować elektroniczne sprzęty i niszczyć satelity w kosmosie, ale promienie słoneczne mogą go zabić, dlatego normalnie funkcjonuje głównie w nocy… (czytaj dalej)
QUAND ON A 17 ANS
reż. André Téchiné
moja ocena: 4/10
Liczba dramatów, jaka pojawia się w tym filmie spokojnie wystarczyłaby na jeden sezon “Barw Szczęścia” – i to taki reżyserowany przez Tomasza Wasilewskiego z czasów “Płynących Wieżowców”. Bo w “Quand On A 17 Ans” zmienia się właściwie tylko krajobraz. Modne, warszawskie osiedle zastępuje we francuskim filmie fotogeniczna, górzysta, prowincjonalna miejscowość (w różnych porach roku). To tutaj w atmosferze wrogości dorastają Thomas i Damien, którzy – na początku z bliżej niejasnych powodów – ciągle skaczą sobie do gardeł i wdają się w bójki. Różni ich wszystko – pochodzenie, sytuacja materialna i rodzinna, marzenia, stopnie, ale – jak to się mówi: kto się lubi, ten się czubi – i dodajcie sobie sami dwa do dwóch. Matka Damiena, poczciwa kobieta o gołębim sercu, przygarnie Thomasa, by ten mógł skupić się na nauce, mając szanse podciągnąć oceny w warunkach, które sprzyjają edukacji. Kobieta ma gdzieś z tyłu głowy też fakt, iż w ten sposób pomoże chłopcom zakopać topór wojenny. Matki są mądre, mają instynkt, ale nie zawsze znają pragnienia i fantazje własnych dzieci. Widz też mógł się ich nie domyślać po pierwszym trymestrze filmu (tak właśnie nazywają się trzy części fabuły), ale kreatywność scenarzystów nie zna granic. Téchiné miesza wątki i dokleja nowe z gracją walca drogowego. Aż trudno uwierzyć, że pod scenariuszem do tego filmu podpisała się też Céline Sciamma. Wyobrażam sobie bowiem, iż u nas tak właśnie mogłaby wyglądać kolaboracja wspomnianego już Tomasza Wasilewskiego i Krzysztofa Zanussiego.
COCONUT HERO
reż. Florian Cossen
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 5.5/10
“Coconut Hero”, poza funduszami i nazwiskami twórców, ma jednak niewiele wspólnego z niemiecką kinematografią. To typowy film w klimacie amerykańskiego indie. Jego akcja rozgrywa się w małej, amerykańskiej mieścinie, a bohaterowie mówią po angielsku. Historia też jakby znana. 16-letni Mike Tyson chce umrzeć. Nic go na tym świecie nie trzyma, nie ma przyjaciół, dziewczyny, nic ciekawego do roboty. Poza planowaniem samobójstwa. I tak pewnego dnia melancholijny nastolatek wysyła własny nekrolog do gazety i strzela sobie ze strzelby w głowę. Plan wydaje się prosty, ale coś jednak nie wyszło. Chłopak z lekkim obrażeniami trafia do szpitala, gdzie interesuje się nim od zaraz nadpobudliwa matka, lekarze i opieka społeczna. Nic nie jest jednak w stanie odwieść Mike’a od śmierci. Proces planowania, jak do niej doprowadzić, rozpoczyna się więc na nowo, po drodze zmieniają się jedynie okoliczności i najbliższe otoczenie bohatera. Do pewnego momentu “Coconut Hero” jest uroczą, zabawną komedią o dorastaniu i samoakceptacji. Niespecjalnie niezwyczajną, bo takich filmów za Oceanem każdego roku produkuje się bardzo wiele. Florian Cossen w końcówce swojego dzieła wytacza jednak najcięższe, poważniejsze działa (kochajmy życie!), prowadząc historię do bezbarwnego happy endu. Ale nie przeczę, kilka śmiesznych momentów przed tym się wydarzyło.
LE FILS DE JOSEPH
reż. Eugène Green
zobacz zwiastun >>>
moja ocena: 5.5/10
Eugène Green ma niewielkie, ale pewnie wierne grono sympatyków, którzy czekają na kolejne jego filmy. Nowojorczyk z francuskimi korzeniami ma swój dość niepowtarzalny styl, który jednak po raz kolejny sprawia, że ja fanką tego reżysera nie zostanę. Doceniam głęboki humanizm jego filmów, kulturalną erudycję, szukanie punktów wspólnych między klasycznymi archetypami i współczesnością, a nawet osobliwie statyczny sposób operowania obrazem. Nie potrafię się tym jednakowoż fascynować. W podobnym stylu, jak w swoich poprzednich dziełach, Green wpina w pokrętne losy nastolatka z Paryża biblijną mitologię o Abrahamie i Izaaku oraz świętej rodzinie, by w takich okolicznościach snuć dogłębne, wielowątkowe rozważania o rodzicielstwie (ojcostwie), miłości i wierze (raczej w takiej właśnie kolejności). Ważnym, drugoplanowym bohaterem filmu jest oczywiście architektura francuskiej stolicy, na tle której rozgrywają się co ważniejsze dla opowieści wątki i dysputy. Fani Greena na pewno dostaną taki film, o jaki tego reżysera można było podejrzewać. Wszyscy inni tym skądinąd ciekawym, ale trudnym dziełem (dla mnie najbardziej interesującym w karierze Francuza) mogliby się przekonać, czy taki styl im odpowiada. Ale łatwo raczej nie będzie.
***