Perły Klasyki Filmowej (6)

Andrzej Żuławski – swoisty twórca wyklęty przez polską branżę filmową na przestrzeni całych dekad. Podczas gdy świat w przeszłości wielokrotnie zachwycał się oryginalnością filmowego języka polskiego reżysera (a przynajmniej mocno o nim dyskutował), u nas z premedytacją unikano wspominania jego nazwiska. Robiono to jedynie podczas kilku retrospektyw na festiwalach, gdzie w jakimś stopniu oddano cześć człowiekowi, który stanowił samotną wyspę filmową nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Zasługa w tym trochę samego Żuławskiego, który poprzez własną postawę, trudny charakter, sam siebie umieścił w takim, a nie innym miejscu w historii polskiej sztuki filmowej. Ostatecznie bronią go jednak dzieła, jakie po nim pozostały. Nie będę ukrywać: Andrzej Żuławski nie znajduje się w czołówce moich ulubionych twórców. Jego filmy są ciężkie i nieprzyjemne w oglądaniu. Język, jakim operuje reżyser, do najbardziej przejrzystych też nie należy. Poniżej krótko o trzech filmach Żuławskiego, którym jednak warto się przyjrzeć i o których warto pamiętać.

 

trzeiaczn


TRZECIA CZĘŚĆ NOCY
reż. Andrzej Żuławski
1971

moja ocena: 8.5/10

 

To właściwie jeden wyjątek, jeśli chodzi o moją relację z Andrzejem Żuławskim, gdyż “Trzecią Część Nocy” w ogóle uważam za jeden z najlepszych polskich filmów. Opierając się na wspomnieniach swojego ojca, Żuławski stworzył absolutnie zjawiskowy, autorski obraz czasów wojny i okupacji. Na przekór estetykom realizmu i kina moralnego niepokoju, które wówczas zdominowały w polskim kinie dyskurs o tamtych czasach i stawiały fundamenty pod ich kulturotwórczą mitologię. W “Trzeciej Części Nocy” fantasmagoryczne wizje głównego bohatera – człowieka, który po okrutnym morderstwie własnej rodziny ucieka do Lwowa i tam nawiązuje kontakt z polską konspiracją – przeplatają się z niemalże naturalistycznymi obrazami jego pracy jako karmiciela wszy, wówczas ważnego ogniwa w procesie produkcji szczepionek na tyfus. Dzięki tej pracy Michał może otaczać opieką przypadkowo spotkaną kobietę, która do złudzenia przypomina jego zmarłą żonę. Na próżno szukać w tym filmie logiki i związków przyczynowo-skutkowych, wyjaśnień dla takiego sposobu łączenia urojonych wizji i autentycznych świadectw. Choć istnieje jednak racjonalne wytłumaczenie tej chaotycznej, rozedrganej struktury filmu. “Trzecia Część Nocy” to po prostu surrealizm w niemalże najczystszej, acz bardzo bogatej i psychodelicznej formie, dzięki któremu kataklizm wojny i okupacji w dziele Żuławskiego ma wymiar zarówno totalny, sięgający całego rodzaju ludzkiego (w tym momencie, w czasie wojny, zdaje się mówić reżyser, dokonał się koniec świata), jak i osobisty, jednostkowy (w wiejskim dworku po stracie żony i syna skończył się też świat Michała). Wojna jako czas zbiorowej paranoi, triumfu zła, okrucieństwa i bezduszności, doszczętnego chaosu, fizycznego i emocjonalnego wyniszczenia rodzaju ludzkiego, jego całkowitej degradacji i upadku. Taka wizja potrzebowała sugestywnej, profetycznej formy i radykalnych środków wyrazu, by przekonała i miała adekwatną siłę rażenia. Musiało to być widowisko szalone i histeryczne. Tylko wtedy apokalipsa mogła ziścić się na oczach widza.

 

diabel


DIABEŁ
reż. Andrzej Żuławski
1973

moja ocena: ?/10

 

Cenzorzy ówczesnej epoki odstawili “Diabła” na półkę, dostrzegając w nim zbyt wiele czytelnych aluzji do wydarzeń z marca ’68, nim tak naprawdę ktokolwiek miał szansę do tego filmu się zrazić. To wydarzyło się dopiero kilkanaście lat później, gdy Żuławski stał się jedną z ikonicznych postaci artystycznego światka filmowej Europy. Podobnie jak w “Trzeciej Części Nocy”, gdzie reżyser – uogólniając – polemizował z polską tradycją opowiadania o wojennych czasach, w “Diable” rozprawia się z romantyczną mitologią narodowych wieszczów. Znów tworzy obraz szaleńczy, histeryczny, radykalny (jeszcze bardziej niż poprzednio). Przeładowany metaforami i rozdęty wielopiętrową strukturą narracyjną. Krzyczący poprzez barokowo kiczowaty przepych scenografii i prowokacyjnie śmiałe sceny erotyczne. Niemalże równocześnie z Żuławskim w podobnej estetyce poruszał się Pasolini, ekranizując w aurze skandalu “Dekameron” i “Opowieści Kanterberyjskie”. Żuławski przenosi widza do czasów Rzeczpospolitej tuż po 2. rozbiorze. Niedoszły królobójca wydostaje się z opętanego bitewną zawieruchą klasztoru-więzienia. Pomaga mu w tym diaboliczny Nieznajomy, który od tej chwili kontrolować będzie poczynania Jakuba, wracającego w rodzinne strony do niegdyś spokojnego, ziemiańskiego dworu. Teraz to obraz nędzy i rozpaczy, degrengolady i moralnego upadku. Otrzymawszy od swojego wyzwoliciela ostrą brzytwę, mężczyzna staje się narzędziem w rękach diabła, pogrążającego ludzkość w niewyobrażalnym chaosie i prowadzącego ją do ostatecznego, rozpaczliwego upadku. W “Diable” Żuławski sięgnął po gatunkową kliszę – kino grozy, wyciągając jednak z niej konkretne elementy, które pasowałyby do jego rozemocjonowanego, przesadzonego stylu. Dlatego właśnie “Diabłu” bliżej do horrorów klasy B niż czegoś bardziej wyrafinowanego. Nie potrafię wystawić oceny temu filmowi, bo powróciwszy do niego niedawno, muszę stwierdzić, iż nie wytrzymuje on próby czasu. W tym chyba jedynym przypadku totalny i wystawny język Żuławskiego z dzisiejszej perspektywy wygląda śmiesznie i odpustowo. Zresztą dokładnie to samo mogę powiedzieć o przywołanych wcześniej “Opowieściach Kanterberyjskich” czy moim ukochanym “Pożegnaniu Jesieni” – powstałemu długo po tym, jak część publiki zdołała już oswoić się ze stylem Żuławskiego, którym Mariusz Treliński ewidentnie inspirował się, przenosząc u progu wolnej Polski na kinowe ekrany dekadenckie arcydzieło Witkacego.

 

poss-po


OPĘTANIE
reż. Andrzej Żuławski
1981

moja ocena: 7/10

 

Dla odmiany “Opętanie” jest dziełem, które nie zestarzeje się nigdy. Mityczna aura tego filmu rozprzestrzeniać się będzie na kolejne pokolenia kinomanów, rządnych tak rzadkiej obecnie autentycznej odwagi, brawury i szalonej awangardy. Kryją się one przede wszystkim w niezwykłej “cielesności” dzieła Żuławskiego, którego często perwersyjne i nienaturalne odsłony urzeczywistnić musiała delikatna, drobna Isabelle Adjani. Rola uwiedzionej, opętanej przez nieczystą (także dosłownie) siłę, krwawe monstrum, któremu młoda kobieta musiała oddawać m.in. swoje ciało, dziś uchodzi za absolutnie kultową. Aktorka (słusznie) otrzymała za nią wiele prestiżowych wyróżnień, będąc docenianą za odwagę, poświęcenie i przenikliwość swojej kreacji. Nie lubię tego, jak Żuławski traktował w filmach swoje kobiece bohaterki – bardzo przedmiotowo i somatycznie, jako głównie znerwicowane, ulegające popędom histeryczki. I choć w “Opętaniu” wszystkie te cechy wychodzą właściwie na plan pierwszy, w hiperekspresji Adjani i jej bohaterki Anny jest coś pięknego, magicznego, heroicznego. Za to właśnie lubię ten film. Bo umówmy się, że niewielu jest w stanie pojąć, o co tak naprawdę w “Opętaniu” chodzi. Czy to ubrana w surrealistyczny kostium kina grozy alegoria rozpadu małżeństwa, którego rutyna i przewidywalność przegrały z cielesnymi popędami? Czy to studium chorobliwego obłędu, który pożera wszystko, co spotka na swojej drodze? Czy może to kino polityczne, wizja szaleństwa wywoływanego zimnowojennym podziałem świata (bohaterowie filmu mieszkają w Zachodnim Berlinie, z ich okna dokładnie widać mur, druty kolczaste i uzbrojonych żołnierzy)? Nie wiadomo. Każdy zapewne widzi w tym filmie to, co chce. Na koniec w pamięci pozostaje jednak ta wspaniała Isabelle Adjani i jej wynaturzone ruchy, drgawkowe gesty, spazmatycznie wygięta mimika twarzy – obraz kobiety pędzącej w konwulsyjnym rytmie drogą do zatracenia.

 

kwnafb

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.