PRZEŁĘCZ OCALONYCH
polska premiera: 4.11.2016
reż. Mel Gibson
moja ocena: 6/10
Mel Gibson nakręcił swojego “Szeregowca Ryana”, bo to właśnie niespełna 20 lat temu po raz ostatni oglądaliśmy w kinie tak znakomite, zapierające dech w piersiach, batalistyczne widowisko. Tutaj dla niego punktem wyjścia jest autentyczna historia Desmonda Dossa – sanitariusza, który w trakcie krwawej bitwy o Okinawę w pojedynkę zniósł z pola bitwy ponad 70 rannych towarzyszy broni. Jego historia jest tym bardziej niezwykła, że Doss z powodów religijnych był nieuzbrojony, odmawiał zabijania wrogów na polu walki, nie musiał się w ogóle zaciągać do wojska, a jednak został żołnierzem, chcąc przysłużyć się ojczyźnie w inny, zgodny ze swoimi przekonaniami sposób. Gibson opowiada tę historię w iście podręcznikowy sposób. Najpierw skupia się na dzieciństwie bohatera, gdzie najważniejszą postacią jest ojciec – weteran, który nie może poradzić sobie z traumatycznymi wspomnieniami z wojny, topi je w morzu alkoholu i agresywnie się zachowuje. Później młody Desmond wstępuje do armii, w której jego pacyfistyczne przekonania i religijność nie mogą spotkać się ze zrozumieniem dowódców i kolegów. Chłopak przechodzi jednak szkolenie militarne i jedzie walczyć z Japończykami. W końcu kulminacyjnym momentem filmu jest wspomniana już bitwa o Okinawę – epicki spektakl wypełniony krwią i rozdartymi ciałami. Robi on jednak największe wrażenie wtedy, gdy po głównych starciach tyczkowaty szeregowy Doss rozpoczyna znosić z przełęczy Hacksaw rannych kolegów, których wynajduje spośród sterty rozczłonkowanych zwłok. Tak dopełnia tym samym Gibson ostateczną sakralizację swojego bohatera. Obok głównej batalii to właśnie niepozorny szeregowy w sympatycznej, swojskiej interpretacji Andrew Garfielda stanowi najmocniejszy element filmu. Doss to być może w “Przełęczy Ocalonych” postać zbyt doskonała i nieskazitelna, ale jakoś udało się tu go pokazać jako osobę głęboko religijną, ale nie szalonego dewota, uparcie wierną swoimi ideałom, a jednocześnie tak przepełnioną empatią i troską o drugiego człowieka. Gibson nie wychodząc poza najprostsze, hollywoodzkie schematy, potrafił zrobić naprawdę przyzwoite kino wojenne – kto by się spodziewał?