LION
polska premiera: 2.12.2016
reż. Garth Davis
moja ocena: 5/10
Klasyczny wyciskacz łez i zaskakujący zwycięzca tegorocznego Camerimage. Młody Hindus, przez lata wychowywany w australijskim dobrobycie przez normalną, kochającą go rodzinę, znienacka postanawia odszukać swoich krewnych w Indiach, z którymi w tragicznych okolicznościach jako mały chłopiec stracił kontakt. Konkretów związanych ze swoim pochodzeniem dorosły już Saroo ma niewiele, ledwie mgliste wspomnienia swojej kilkudniowej podróży pociągiem do Kalkuty, ale od czego jest aplikacja Google Earth oraz szaleńcza wręcz obsesja związana z poszukiwaniem kulturowej tożsamości? To niby taka epicka powieść o zagubionym chłopaku tęskniącym za domem i rodziną, ale wszystko opowiadane jest tu tak pobieżnie i niechlujnie, że mniej więcej od połowy filmu tylko czeka się na ten łzawy, łamiący serca finał poszukiwań Saroo. Nawet najciekawszy w “Lion” wątek zderzenia dziecka wychowywanego w skrajnym, indyjskim ubóstwie z dobrodziejstwami zachodniej cywilizacji i jego asymilacja w obcej kulturze wyglądają, jakby nakręcono je według jakiegoś lichego gotowca. Oczywiście wszystkie braki “Lion” stara się nadrabiać pięknymi zdjęciami, ładną muzyką itd. Wolałabym jednak, by takie różne sztuczki techniczne nie decydowały o wartości filmu, ale raczej mądrze go uzupełniały. To upiększenie dobija szczególnie we wspomnianym finale, gdy na ekranie pojawią się przez chwilę prawdziwi bohaterowie tej historii. Saroo bynajmniej nie wygląda jak tęskno-romantyczny Dev Patel, a jego australijska matka – jak Nicole Kidman. Cóż, magia kina.