W kinie: Vice

vice

 

VICE
polska premiera: 11.01.2019
reż. Adam McKay

moja ocena: 6.5/10

 

Całkowicie rozumiem zabieg Adama McKaya, który zrezygnował z tak konkretnej porcji satyrycznego szaleństwa, przebojowości i brawury, na jakich stał sukces “Big Short”, na rzecz narracji zdecydowanie bardziej powściągliwej. To nie znaczy, że klasycznej czy nudnej, bo po prostu temat wymagał trochę innych narzędzi. McKay – jak informuje w napisach na początku filmu – zrobił, co mógł, by przybliżyć tajemniczą postać Dicka Cheneya. Swoistej szarej eminencji amerykańskiej polityki i kardynała Richelieu niesławnej epoki George’a W. Busha, który z uważanego za żyrandolowe stanowisko wice prezydenta uczynił osobliwe centrum sterowania Ameryką i światem. Żałuję, że McKay w ogóle nie porzucił tych heheszkowych momentów, bo mnie “Vice” poruszał najbardziej wtedy, gdy skupiał na swoim bohaterze – jego nieprzeniknionym spojrzeniu, enigmatycznej mimice, oszczędnych słowach, które wymrukiwał. Wokół Cheneya działo się dużo, ale on zawsze pozostawał zagłębionym we własnych myślach posągiem. Nie sposób odgadnąć jego myśli czy motywacji, co tu zostało wspaniale pokazane, a jednak twórcy filmu starali się to robić, zderzając enigmę postaci wice prezydenta z zatrważającymi faktami, zza których wyłania się nieprawdopodobny portret bezczelnego, politycznego gracza, władcy marionetek, pozostawionego poza jakąkolwiek kontrolą i wpływem. Paradoksalnie to nie jest film Christiana Bale’a, bo jak w przypadku Gary’ego Oldmana w “Darkest Hour” robotę za aktora odwalili tu przede wszystkim spece od charakteryzacji. To jest jednak na pewno film Amy Adams jako żony Cheneya i swoistej rzeczniczki stanu umysłu jej wiecznie zamyślonego męża oraz na drugim planie – znowu – Sama Rockwella, który z takim błyskiem i wyrafinowaniem wyśmiewa graną przez siebie postać 43. prezydenta Stanów Zjednoczonych, że nie wierzę, iż ktokolwiek kiedykolwiek zrobi to lepiej.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.