PORTRAIT DE LA JEUDE FILLE EN FEU
Festival de Cannes 2019
reż. Céline Sciamma
moja ocena: 7/10
Kostiumowy melodramat to nie jest najbardziej zachęcający epitet, jakim można zaprosić na filmowy seans. Dlatego w przypadku “Portrait de la jeune fille en feu” nie dajcie się zwieść pozorom. To kino zdecydowanie większego kalibru. Céline Sciamma wielokotnie udowadniała, że walczy o kobiety w kinie. Po obu stronach kamery. Jej poprzednie filmy, z “Chłopczycą” i “Dziewczynami z bandy” na czele, stanowiły swoiste manifesty kobiecej siły i kreatywności. Tętniły feministyczną energią, która nigdy nie ocierała się o zacietrzewioną propagandę. W swoim najnowszym dziele kontynuuje tę misję, choć jednocześnie proponuje podejście wyjątkowo wyrafinowe i dojrzałe. Wykorzystała bowiem konwencję melodramatu i estetykę kina kostiumowego w absolutnie inspirujący sposób. Zgadza się – historia płomiennego romansu i temat niemożliwej miłości wcale nie są tu najważniejsze. Dla Marianne (Noémie Merlant) – wyemancypowanej malarki – najdroższą, choć głęboko ukrytą w pracowni pamiątką jest oryginalny portret. Z głębokiej czerni spogląda z niego kobieca postać, której suknia zajęła się ogniem. Schowany jest nie tylko dlatego, że ma niewiele wspólnego z klasyczną sztuką malowania portretów. Obraz stanowi wspomnienie dawnej miłości. Kilka lat wcześniej na zaproszenie bogatej hrabiny Marianne pojechała na wietrzne, bretońskie wybrzeże. Dostała zadanie namalowania portretu jej córki, od którego zależeć miało jej dobre zamążpójście z zamożnym Mediolańczykiem. Właśnie z tego powodu Héloïse (Adèle Haenel) odmawiała pozowania. Marianne musiała więc podejść swój obiekt podstępem. Budować z nią relację, ukrywać własną tożsamość, co pozwalało studiować ukradkiem jej anatomię i gesty, by stworzyć jak najlepszy portret dziewczyny.
Znajomość Marianne i Héloïse przeradza się w końcu w namiętne uczucie, które zdaje się z od początku być skazane na porażkę. W świecie, w którym żyją bohaterki, ściska je bowiem twardy gorset powinności i konwenansów. Dla jednej z nich bogate, aranżowane małżeństwo to jedyna, życiowa droga. Alternatywą dla niej jest powrót do klasztoru albo śmierć, którą najprawdopodobniej wybrała siostra Héloïse. Marianne swój fach przejęła po ojcu, nawet sprzedając obrazy posługuje się jego nazwiskiem. Obyczajowy skandal diametralnie zmieniłby jej położenie. W filmie nie ma mężczyzn, choć to oni są powodem największych zmartwień i dyskomfortu bohaterek (plany matki wobec Héloïse, nieplanowana ciąża jej służącej).
Ubierając tę historię w XVIII-wieczny kostium, w szarej, ascetycznej scenografii, Sciamma nadaje jej rangę uniwersalnej przypowieści. Poświęca w niej dużo miejsca na refleksję o naturze miłości, która zwłaszcza gdy niespełniona potrafi na zawsze pozostać w duszy kochanków oraz zamrożona w konkretnych miejscach i czasie odżyć na nowo w momencie odnalezienia schowanego obrazu lub usłyszenia znajomej melodii. Ale też upomina się o kobiety-artystki, których kreatywność bywała ograniczana absurdalnymi zasadami, a umiejętności deprecjonowane ze względu na płeć twórcy. To nie są niezwiązane ze sobą tematy, bo miłość i sztuka rządzą się podobnymi prawami i mają zbliżoną dynamikę. Bez względu na okoliczności mogą żyć wiecznie.