GOODBYE SOVIET UNION
Black Nights Film Festival 2020
reż. Lauri Randla
moja ocena: 6/10
Selekcjonerzy festiwalu Black Nights w Tallinie, gdzie estońska produkcja rywalizuje w Konkursie Debiutów, przekonują, że “Goodbye Soviet Union” to perfekcyjny przykład filmowej nostalgii. Powrót do czasów często trudnej i wymagającej przeszłości, egzystencji w komunistycznym reżimie, z których – patrząc z teraźniejszej perspektywy – można się fajnie pośmiać. Życie w jednej z republik Związku Radzieckiego bywało szare i przygnębiające, ale u rodowitego Estończyka, Lauriego Randla, dorastającego w schyłkowej epoce socjalizmu, wspomnienia dzieciństwa zdecydowanie nabierają soczystych kolorów, od czerwonej szarfy dzielnego pioniera po dojrzale żółtego banana – symbol wkradającego się powoli w komunistyczną rzeczywistość Zachodu. Johannes, młody bohater “Goodbye Soviet Union”, był ekscentrykiem dużo wcześniej niż wtedy, gdy zaczął nosić świecące adidasy, które wiecznie nieobecna matka przywiozła mu z Finlandii. W dniu swoich narodził inkubatorem musiał podzielić z córką pochodzącego z Czeczeni oficera radzieckiej armii. Zresztą z Verą i jej rodziną mieli się spotkać ponownie wiele lat później w Tallinie i spędzić wiele niezapomnianych chwil, jednocześnie obserwując, jak upada imperium i powstaje niepodległa Estonia. Ta historia dzieje się trochę obok. Nie tylko dlatego, że bliscy Johannesa odznaczają się inną przynależnością etniczną, zarysowaną w filmie przede wszystkim warstwą językową. Niektórzy bohaterowie posługują się dialektem charakterystycznym dla zamieszkujących ten region Ingrów. Chłopcu natomiast doskwiera przede wszystkim rozłąka z matką, która co jakiś czas wraca do niego w nowych, ekstrawagankich strojach, obrazujących szaleńczo zmieniające się trendy modowe, z nowymi facetami u boku i prezentami. Wychowują go dziadkowie i wujek, który w końcu też znika, wyjeżdżając na wojnę do Afganistanu. Po niefortunnej kąpieli w napromieniowanym morzu znikają także włosy chłopca. Sowiecka ojczyzna odciska swoje piętno na każdym człowieku, ale by nie zwariować, trzeba ją jakoś akceptować, a gdy to możliwe straty i skutki dziwacznych zdarzeń, jak w przypadku Johannesa, osładzać sobie np. smakołykami z Zachodu.
W swojej kategorii – kina lekkiego i przyjemnego – “Goodbye Soviet Union” sprawdza się całkiem dobrze. Poważne konteksty polityczne są w nim obecne, ale nie przeciążają fabuły, łagodnie rozrzedzając się w delikatnie odrealnionej, urokliwie groteskowej narracji. Debiut Lauriego Randla można potraktować jako młodszego kuzyna “Goodbye Lenin”. Również wyrastającego z nostalgii i tęsknoty za czasami słusznie minionymi, które teraz bywają idealizowane, bo akurat na nie przypadł najfajniejszy czas wielu jednostkowych egzystencji.