ŻEBY NIE BYŁO ŚLADÓW
polska premiera: 24.09.2021
reż. Jan P. Matuszyński
moja ocena: 6.5/10
Książkowy reportaż Cezarego Łazarewicza to wspaniała robota i przerażająca lektura. Z niespotykaną wręcz precyzją oddająca zgniliznę późnego okresu PRL, a jednocześnie budująca ten obraz niebywałego zaangażowania reżimu w tuszowanie sprawy tyleż bestialskiego, ile bezsensownego zabójstwa maturzysty z Warszawy. Tekst źródłowy stanowi największy kapitał filmu Jana P. Matuszyńskiego, ale to też zarazem jego największe przekleństwo. Autorka scenariusza, Kaja Krawczyk-Wnuk, postanowiła skupić się na tej samej idei, co Łazarewicz – ukazać ogromne wysiłki aparatu władzy, by ukryć prawdę o śmierci Grzegorza Przemyka i brutalnie przeforsować wygodną dla rządzących wersję wydarzeń z majowego dnia 1983 r. To, co doskonale sprawdziło się w książce, niekoniecznie dobrze działa w przypadku narracji filmowej. Za dużo tu szczegółów, bohaterów, perspektyw. Inna sprawa, że nie sposób pojąć w pełni “Żeby nie było śladów” nie znając kontekstu i historii – tej, która się wydarzyła przed śmiercią Przemyka (stan wojenny, narodziny Solidarności), jak i później (zabójstwo Popiełuszki, przełom 1989 r.). Grzegorz Przemyk (Mateusz Górski) w filmie twórcy “Ostatniej Rodziny” to bohater stricte pretekstowy. Pojawia się na chwilę tylko po to, by zostać skatowanym na milicyjnym posterunku i umrzeć kilkadziesiąt godzin później w wyniku doznanych obrażeń. Chłopak od początku staje się symbolem ponurej epoki. Takim, jakim go postrzegamy dzisiaj, a niekoniecznie jakim był wtedy. Gdy snuł plany na przyszłość i zawadiacko włączał się w opozycyjną aktywności środowiska swojej matki. Barbara Sadowska (Sandra Korzeniak) wraz z Jurkiem Popielem (Tomasz Ziętek) spróbują zawalczyć o to, by winni śmierci chłopaka zapłacili za swoje czyny. Gdy na pogrzebie zjawia się setki tysięcy osób, a mszy przewodniczy ksiądz Popiełuszko (Adam Bobik), sprawa staje się polityczną i trafia do tych, którzy rządzą ówczesną Polską. Ich cel jest jasny – za wszelką cenę zalegalizować swoją wersję zdarzeń. Prawda nie ma w tym starciu żadnych szans.
Uczynienie Jurka Popiela głównym bohaterem “Żeby nie było śladów” to sprytny pomysł. Pozwala on na większą fabularyzację wydarzeń i wprowadzenie do filmu wątków jeszcze dobitniej pokazujących ofensywę aparatu represji. Służby utrudniają życie matce Przemyka i tym, którzy ją wspierają w roli oskarżyciela posiłkowego w nadchodzącym procesie, uderzają w rodzinę Popiela, właściwie ją rozbijając, w końcu łamią jednego z sanitariuszy, by ten wziął na siebie winę, oczyszczając w ten sposób z zarzutów milicjantów. W pewnym momencie ofiarą partyjnych gierek staje się nawet prokurator generalny, do tej pory polityczny koniunkturalista, który teraz nie ma zamiaru działać po myśli otoczenia Kiszczaka. Szeroka i wielowątkowa perspektywa czasem ustępuje miejsca tej bardziej osobistej. Pogrążona w żałobie i bezsilności wobec państwowego barbarzyństwa Barbara Sadowska w interpretacji Sandry Korzeniak to jednak postać wyjęta jakby z zupełnie innej opowieści. Bardziej intymnej i kameralnej, skupionej na człowieku i jego indywidualnym bólu. Gdyby to cierpiąca matka stała się główną postacią w filmie, nie miałby raczej szans ziścić się scenariusz monumentalnej, freskowej narracji, w jaką poszedł Matuszyński.
Wydaje mi się, że największym problemem “Żeby nie było śladów” jest to, iż spojrzenie jego twórców determinuje współczesny osąd realiów Polski czasów schyłkowego PRL-u. Dla nas bowiem Przemyk razem z Popiełuszką są wielkimi i dramatycznymi symbolami tamtej, mrocznej epoki. Niezłomna postawa środowiska skupionego wokół Sadowskiej, w tym ewidentnie napisanej na potrzeby filmu postaci Jurka Popiela, uosabia opozycyjny etos lat 80. Z drugiej strony, partyjni dygnitarze mają tak karykaturalne rysy, że naprawdę nie wydają się ludźmi z krwi i kości. Operacyjna działalność agentów w terenie to nic innego jak kolejne “Życie na podsłuchu”. Z ekranu pada też wiele górnolotnych i niestety teatralnie brzmiących słów o prawdzie, która kiedyś zwycięży, ofierze, która nie pójdzie na marne i walce, której nie można odpuścić pomimo jej ceny. A w filmie są ciekawsze wątki o również uniwersalnym przesłaniu. Z relacji Jurka z ojcem (Jacek Braciak), niegdyś oficerem Wojska Polskiego, który z troski o syna i realnej oceny systemu postanawia pomóc przez donoszenie do SB, płynie smutna refleksja o tym, jak brutalnie potrafi rozmijać się rzeczywistość dzieci i ich rodziców.
W historii o zabójstwie Grzegorza Przemyka najważniejsi i zarazem najciekawsi są przecież ludzie. Wielu z nich w tych okolicznościach złamano życiorysy, zrabowano życiową energię, odebrano wszelką nadzieję. Zrobiono to dla kariery, fatalnie pojętej lojalności, jednostkowej pychy, ślepej wiary w system będący na granicy rozkładu. Akurat dobrze, że większość z tego wybrzmiewa z filmu Matuszyńskiego. To też najbardziej jaskrawe połączenie przeszłości z polską teraźniejszością naszych czasów. Znów jedynie zabrakło mi w filmie tej puenty nie o tym, że winnych komunistycznych zbrodni nigdy nie osądzono, ale że działo się to raptem kilka lat przed upadkiem tego okropnego systemu. Mając tę oś czasu w pamięci, śmierć Przemyka czy Popiełuszki jawi się jako jeszcze większe okrucieństwo i koszmarny bezsens.