CHALLENGERS
polska premiera: 26.04.2024
reż. Luca Guadagnino
moja ocena: 6.5/10
Tenis to dyscyplina pełna paradoksów. Elitarny sport, ale śledzony przez miliony, z których część nigdy nawet nogi nie postawi koło kortu. Za najlepszymi sportowcami stoi zespół specjalistów, ale gdy gracz-singlista wychodzi na mecz, pozostaje zupełnie sam. Trener i sztab siedzą gdzieś wśród publiczności, zachowując od swojego zawodnika spory dystans. Spektakularne punkty, boleśnie przegrane gemy i sety sportowiec przeżywa samotny w tłumie głośnych gapiów. Ze swoim konwenansem, dziwną punktacją, strojami tenis być może pozostaje jednym z bardziej dziwacznych i na swój sposób konserwatywnych sportów. I zdradzę wam też pewien sekret: ogromna większość tenisowych pojedynków oglądana na żywo jest po prostu nudna. Na szczęście Lukę Guadagnino nie interesują reguły i zawiłości tego sportu, ale to, co dzieje się pomiędzy meczami i turniejami.
Dla większej dynamiki struktura narracji “Challengers” opiera się na schemacie tenisowej rozgrywki. Poszczególne jej części to kolejne fragmenty opowieści o losach Tashi (Zendaya), Patricka (Josh O’Connor) i Arta (Mike Faist), którzy spotykają się na samym początku swojej sportowej drogi. Wtedy, gdy sukces jest jedynie mglistą obietnicą, składaną młodym, ambitnym jednostkom. Niespecjalnie wspominając wówczas, ile pracy, wyrzeczeń, bólu i łez trzeba po drodze zostawić. Tenisowe życiorysy trójki bohaterów potoczą się różnie, ale od samego początku połączy ich jedno. Dzika namiętność, jaką żywią do siebie nawzajem. I nie chodzi bynajmniej tylko o gówniarskie flirty w hotelowym pokoju, z których uczyniono wabik na widzów w filmowym zwiastunie. Ich sportowe perypetie to szalone próby odgrzewania tego pierwotnego żaru. Na tym korcie zwanym życiem miłość okazuje się najsilniejszą motywacją.
Guadagnino uczynił emocje najważniejszym bohaterem tej historii i dlatego wyniki sportowe, ale też sam sport, nie mają w nim takiego znaczenia. Za to wyolbrzymione zostają niuanse. Jak tiki zawodników, którym ci często nadają znaczenie wręcz mistyczno-symboliczne. Dramatyzmem najpoważniejszego kalibru naładowane zostają mijanki graczy i przerwy w trakcie punktów, gemów czy setów oraz rzucane wtedy spojrzenia czy osobliwy body language. Rozwalanie o kort rakiety (co w rzeczywistości zdarza się całkiem często) nigdy jeszcze nie było takie widowiskowe.
Fantazję Guadagnino na temat tenisa, a szerzej – sportowej rywalizacji, ogląda się wspaniale. I wydaje mi się, że wcale nie trzeba interesować się lub znać reguł tej konkretnej dyscypliny, by się w ten film wciągnąć. Bywa on też kiczowaty, przerysowany, absurdalny. Założę się, że koleżanki i koledzy Igi Świątek oglądają go jako niezłą komedię i nawet zarówno ci najbardziej utytułowani, jak i najbarwniejsze postacie z tenisowego świata (pozdro dla Nicka Kyrgiosa) niewiele tam znajdą punktów stycznych z własną biografią. O parodię (celowo) ociera się też finał meczu Zweig vs Donaldson na małym, amerykańskim challengerze. Choć rozumiem, że w sercu pokolenia wychowanego na przygodach japońskiego piłkarza Tsubasy ze słynnej serii animowanej, to jak wlanie w serduszko beczki słodkiej nostalgii.
Na koniec korzystając z okazji, chcę rozpłynąć się nad talentem i ekranową charyzmą Josha O’Connora. To on w “Challengers” jest zdecydowanie najciekawszą postacią, która pcha ten wózek z piłkami do przodu. Tak, Zendaya jest też fajna i wyrazista, ale Josh ich tam wszystkich rozstawia po korcie.