PRZEŻYJMY TO JESZCZE RAZ… BERLINALE 1984
Lata 80. w kinie uchodzą za najmniej ciekawą dekadę. Choć oczywiście można z tym polemizować, patrząc na program konkursu głównego Berlinale’84 – jednego z trzech najważniejszych, światowych festiwali – można przecierać oczy ze zdumienia. Kim są György Szomjas, Kurt Gloor, Pedro Olea czy Digna Sinke? A celowo nie wymieniłam nawet nazwisk reżyserów reprezentujących kinematografię gospodarzy filmowej imprezy. Paradoksalnie jest tam jedno głośne (i zaskakujące) niemieckie nazwisko. Rolanda Emmericha ciężko bowiem uznać za bywalca ambitniejszych festiwali, ale zanim ten master of disaster przeszedł na inną stronę mocy, pierwsze swoje kroki stawiał właśnie na Berlinale. “Das Arche Noah Prinzip” to dyplomowy projekt niespełna wówczas 30-letniego Emmericha, przygotowywany dla monachijskiego uniwersytetu filmowego. Jak na tego typu przedsięwzięcie, Niemiec ze Stuttgartu uzbierał na niego rekordowy budżet, sporo ponad 1 milion marek. Te fundusze nie uratowały jednak samego filmu. O ile techniczna strona produkcji zdaje się być całkiem w porządku, włączając w to efektowne zabiegi operatorskie, o tyle sama fabuła jest niezrozumiała i po prostu nudna. Akcja “Das Arche Noah Prinzip” dzieje się w świecie przyszłości (końcówka lat 90., hehe), w którym para astronautów sabotuje kosmiczny projekt związany z majstrowaniem przy pogodzie na ziemi, mogący zagrażać planecie. Wyobraźcie sobie scenerię i klimat “Obcego” realizowany z finezją “Trudnych Spraw” – to właśnie dyplomowy film Emmericha. Rozumiem, że chodziło o nieco bardziej filozoficzne kino sci-fi, ale widać, że twórca “Dnia Niepodległości” w ogóle nie czuje takiej estetyki. Tym lepiej, że na tym poprzestał. Wczesne fabuły Emmericha dzisiaj są ekstremalnie trudno dostępne, ale chyba to nie są historie z gatunku tych wartych ocalenia przed zapomnieniem.
Cała 34. edycja Berlinale nie wydaje się być szczególnie warta ocalenia przed zapomnieniem. Choć zerkając na kaliber ówczesnego laureata Złotego Niedźwiedzia, można było sobie robić nadzieje. “Strumienie Miłości” Johna Cassavetesa to przecież kawał kina i kawał historii kina. Tym dziełem amerykański reżyser myślał, że żegna się z widzami. Był wtedy ciężko chory i nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze ktoś pozwoli mu stanąć po drugiej stronie kamery, gdy nie było pewności, że mógłby zdrowotnie podołać trudom pracy na planie filmowym. Ostatecznie Cassavetes zrobił jeszcze jeden film (bardzo nieudany i słusznie pomijany/zapominany w jego twórczości), zmarł w 1989 roku. To jednak “Strumienie Miłości” uchodzą za finałowe kino rozliczeniowe, w którym reżyser podsumowuje swoje życie i artystyczne wybory. Sam wcielił się w rolę Roberta Harmona, uzależnionego od alkoholu pisarza hedonisty (reżyser chorował na wątrobę, wyniszczoną przez dekady nadużywania alkoholu właśnie), który od ludzi się izoluje, jedynie z kobietami czasem nawiązuje płytkie, powierzchowne relacje, przy próbie jakiegokolwiek zbliżenia emocjonalnego porzucając swoje kochanki. Niemniej to właśnie w obserwacjach ludzkich zachowań kryje się sukces literatury bohatera. Do pisarza tymczasowo wprowadza się jego siostra (Gena Rowlands), która sama przeżywa trudne chwile. Po rozwodzie były mąż stara się utrudnić jej kontakty z dzieckiem, powołując się na psychiczną niestabilność kobiety. “Strumienie Miłości” były takie, jakie przez lata było kino Cassavetesa – intensywne i impulsywne, surowe, doznaniowe, bezkompromisowe w stylu narracji. Fabularny związek aktora-reżysera z Rowlands, prywatnie jego małżonką i wieloletnią partnerką na planie, tworzy poruszający portret pokiereszowanych dusz, próbujących odbudować ostatnią relację, jaką jeszcze można ocalić i na jakiej można się oprzeć. Choć “Strumienie Miłości” nie należą do najłatwiejszych i podstawowych dzieł Cassavetesa (nie od tego należy zaczynać swoją przygodę z reżyserem), to był sensowny wybór jury pod przewodnictwem Liv Ullmann, by nagrodzić amerykański film statuetką Złotego Niedźwiedzia, choć ten werdykt nie spotkał się wówczas z pełnym uznaniem krytyków i publiczności.
Ci, którzy wyjechali z Berlina w 1984 roku ze statuetkami, w ogóle wydają się całkiem rozsądnymi triumfatorami w swoich kategoriach. Oprócz Cassavetesa, z ikonicznych twórców z nagrodą dla najlepszego reżysera wyjechał Ettore Scola, który do Niemiec przywiózł kultowy “Le Bal”. Poprzez taniec i muzykę Włoch opowiada o XX-wiecznej historii Francji, zaczynając od 1936 roku, ekstatycznych czasów Frontu Ludowego, poprzez trudne lata II wojny światowej do studenckich protestów maja 1968 i obyczajowo-społecznej rewolucji. Wszystko zamknięte zostało w kolorowej przestrzeni balowej sali, rozgrywa się na parkiecie, 24 aktorów wciela się w sumie w ponad 100 postaci. Zmienia się scenografia i historyczne tło, zmieniają się stroje, z głośników lecą inne piosenki, ale taniec niezmiennie pozostaje główną, fantastyczną formą ekspresji. “Le Bal” to genialny, filmowy spektakl i może byłby to nawet lepszy wybór zwycięzcy całej imprezy. Taki, do którego raczej nikt by się nie przyczepił.
Również statuetki aktorskie dla Inny Churikovej – gwiazdy “Romansu Polowego” Piotra Todorowskiego i Alberta Finneya za rolę w “Garderobianach” Petera Yatesa, to bardzo sensowne wybory. Ta pierwsza stworzyła brawurą kreację, swoistą odpowiedź na Fassbinderowską Marię Braun, której bohaterka najpierw w wojennych okopach, a później w trudnych, powojennych realiach bardziej niż z uczuciami, walczy z twardą, radziecką rzeczywistością. Finney natomiast to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli brytyjskiego kina, aktor i reżyser, wielokrotnie w swojej karierze nominowany do Oscara, Złotych Globów czy nagród BAFTA (zresztą także za występ w “Garderobianach”). W filmie Petera Yatesa wówczas nieco ponad 50-letni Finney stworzył niezapomnianą rolę podupadającej gwiazdy teatralnych scen, która u kresu życia, przy akompaniamencie syren zapowiadających niemiecki nalot, w małomiasteczkowym teatrze chce po raz ostatni zagrać króla Lira. By tego dokonać, w ekstraordynaryjnych okolicznościach, za kulisami zespół garderobianych dokonuje cudów, by wskrzesić spektakl i aktorów. “Garderobiany” to też jeden z przyjemniejszych, choć bardzo klasycznych momentów Berlinale’84. Powiewu świeżości należy bowiem szukać gdzieś indziej.
Twórczość małżeństwa Jeana-Marie Strauba i Danièle Huillet uchodziła za jedną z najbardziej radykalnych. Dzieła filmowe, naprawdę przeróżne, tworzyli od 20 lat i to właśnie Berlinale było dla Francuzów pierwszą platformą, gdzie szeroka publiczność poznawała ich filmowe eksperymenty jeszcze w latach 60. Duet uchodził zresztą za część ruchu Neuer Deutscher Film i był zaangażowany w słynny manifest z Oberhausen. Powrót do konkursu głównego festiwalu w Berlinie po blisko dwóch dekadach był sporym wydarzeniem. Zwłaszcza że lata mijały, zmieniało się kino, a twórczość spod znaku Straub–Huillet pozostawała zupełnie osobnym zjawiskiem. Luźno oparte na powieści “Ameryka” Franza Kafki “Klassenverhältnisse” to dziś chyba najbardziej znany film francuskiego duetu. Łączy estetykę surowej, monochromatycznej dokumentalistyki, absurdalnego humoru, Brechtowskiej inscenizacji, usiłując przenieść koncepcję ‘teatru epickiego’ do świata kina. Skupia się na bezwzględnej klasowości społecznych relacji, okrucieństwie kapitalistycznego porządku i bezduszności władzy, czyli tym, z czym europejskie, lewicujące środowiska uosabiały Amerykę. Straub i Huillet potwierdzili “Klassenverhältnisse” swoją pozycję ulubieńców środowisk akademickich, krytyków, literatów i ambitniejszych filmowców oraz prowokatorów debat i dyskusji. Z perspektywy czasu być może Berlinale mogłoby wykazać się większą odwagą i przyznać im coś więcej niż drugorzędne wyróżnienie, co przyznaję nawet ja, która fanką kina Straub–Huillet nie jest.
Nie będę udawać, że jestem ekspertką od kina György’ego Szomjasa, bo po raz pierwszy usłyszałam to nazwisko, przeglądając program tej edycji Berlinale. Natomiast gdybym miała strzelać, reżyser musi być całkiem konkretnym przestawicielem jakiejś węgierskiej wersji post nowej fali. “Könnyű testi sértés” to autentycznie zabawna, ale też smoliście czarna komedia o problemach mieszkaniowych mieszczuchów z Budapesztu. Po odsiedzeniu wyroku w więzieniu mężczyzna wraca do domu, by odkryć, że żona żyje z innym i nie ma zamiaru wracać do niegdysiejszego partnera. Problem w tym, że cała trójka musi egzystować w jednym, niewielkim mieszkaniu. Brzmi jak scenariusz na nie za mądrą komedyjkę, ale w wersji pana Szomjasa wyszła z tego pretensjonalnego galimatiasu opowieść zarówno dramatyczna, jak i pikantna satyra na komunistyczne realia (skąd my to znamy?). Film nie powinien przypaść do gustu władzom i cenzorom, ale on w całości powstał za państwowe pieniądze. Nikt nie zainteresował się produkcją realizowaną za zaskórniaki, które w odpowiednim funduszu tkwiły jeszcze jak kończył się fiskalny rok, a które trzeba było wykorzystać, by nie przepadły. Najwyraźniej ufano Szomjasowi, bo kto by nie ufał gościowi, który karierę filmową zrobił na gulaszowych westernach w latach 70.
Wśród moich odkryć tej edycji Berlinale wskazałabym na wyróżnione Srebrnym Niedźwiedziem “Rembetiko” (swoją drogą to doskonała pozycja na podwójny seans z “Le Bal” Scoli). W greckim filmie melodie charakterystyczne dla lokalnej odmiany bluesa/folku (zwanego właśnie Rembetiko), które charakteryzował subtelny balans między patosem, tragizmem, żartem i frywolnością, stają się istotnym tłem dla opowieści o burzliwej historii kraju – od początku XX wieku po końcówkę lat 70. Na pierwszym planie fabularną osią są losy konkretnych muzyków, stawiających czoła wyzwaniom czasów, w których przychodzi im żyć oraz próbujących zrealizować własne pragnienia i marzenia. Sotiria Leonardou w roli Mariki, od dziecka szukającej swojego miejsca w muzycznej społeczności, rozdziera serce. W momencie premiery filmu reżyser Costas Ferris był już dojrzałym twórcą (nie tylko był reżyserem, ale też aktorem, a nawet muzykiem), który ze swoim kinem właściwie nigdy nie wyjechał poza Grecję. “Rembetiko”, które w jego ojczyźnie porównywane bywa do “Dawno temu w Ameryce” i ma status dzieła nieco przykurzonego, ale kultowego, to jego pierwszy (i jedyny), międzynarodowy sukces. Bez Berlinale pozostałoby na pewno dziełem jeszcze bardziej nieznanym.
Dzisiaj, patrząc z odległej perspektywy, możemy trochę narzekać na poziom Berlinale’84, ale współcześnie organizatorzy byli bardzo zadowoleni z tej edycji. Powszechnie uważano, że była ona jedną z najlepszych, jaka odbywała się w tamtej epoce. Łącząc wszystkie sekcje i pokazy marketowe, w sumie zaprezentowano wówczas w Berlinie ponad 550 filmów. I to nie licząc Forum, które stanowiło wtedy nie tak integralną część festiwalu. Oprócz nowości widzowie oglądali pierwszą część retrospektywy Ernsta Lubitscha, mogąc zobaczyć wszystkie jego dzieła zrealizowane w latach 1914-1933. Bohaterami drugiej retrospektywy zostali Jules Dassin i Melina Mercouri, wyróżnieni także honorowym Złotym Niedźwiedziem w tym roku. Najbardziej kontrowersyjnym elementem imprezy okazał się film otwarcia Kinderfilmfest (sekcji z kinem dla dzieci). Komedia “Kidco” miała nachalnie i ostentacyjnie promować tzw. Reaganomikę. Zresztą w kuluarach festiwalu toczyła się gorąca dyskusja polityczna. Federalne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, finansujące rodzimą kinematografię i chcące zmienić zasady tego finansowania, co nie podobało się środowisku filmowemu, było ostro pokłócone z szefostwem festiwalu. Geneza tego sporu sięgała jeszcze poprzedniej edycji imprezy, gdy politycy próbowali ingerować w ponoć kontrowersyjną, filmową selekcję, ale trwał on dalej w 1984 roku w najlepsze, o czym można było się przekonać podczas lektury wstępu do festiwalowego katalogu. Dyrektor Moritz de Hadeln miał za chwilę ostentacyjnie grać na nosie niemieckim politykom i coraz bardziej otwierać Berlinale na amerykańskie kino rozrywkowe. Póki co na tej edycji reprezentowały je tylko “Czułe słówka”. Szwajcarski szef festiwalu miał jednak specjalne miejsce w swoim sercu dla kina z Azji, szczególnie z Chin i Hong Kongu. Obie kinematografie miały w głównym konkursie swoich reprezentantów. Jednym z nich był jeden z liderów hongkongskiej nowej fali, Allen Fong, któremu do konkursowej sekcji wielkiego, europejskiego festiwalu udało się przebić przed takimi przyjaciółmi po fachu jak Ann Hui czy Tsui Hark.
Zupełnie zbędna ciekawostka: Zostając jeszcze przy azjatyckim kinie, słyszeliście kiedyś o Taro i Jiro? To dwa psiaki, rasy sachalińskie husky, które w latach 50. pracowały w japońskiej bazie na Antarktydzie. W sumie były samcami alfa większego stada i zostały narodowymi bohaterami Japonii. W 1958 roku podczas dramatycznej ewakuacji bazy naukowcy musieli porzucić na śnieżnym pustkowiu piętnaście psów, które latami im służyły. Mieli nadzieję, że wkrótce zastąpi ich inna ekspedycja, ale finalnie okazało się, że zostawiając tam zwierzęta, skazali je na śmierć. Część z badaczy wróciła na Antarktydę dopiero rok później, głównie po to, by odnaleźć i pochować ukochane czworonogi. Na miejscu zastali Taro i Jiro, którzy zaprzeczyli prawom natury i przeżyli kilkanaście miesięcy w ekstremalnych warunkach. Historii psów Koreyoshi Kurahara poświęcił film “Nankyoku Monogatari”, który trafił do konkursu głównego Berlinale’84 i był japońskim kandydatem do Oscara. To dzieło w sumie niezwykłe, bo częściowo kręcono je faktycznie na Antarktydzie, a kilkoro, czworonożnych aktorów to byli potomkowie jednego z psów, który zamarzł tam w 1958 roku (czworonogi pochodziły z tej samej hodowli). Muzykę do filmu stworzył Vangelis. “Nankyoku Monogatari” był hitem japońskiego box-office’u, stając się wówczas najbardziej kasową produkcją w historii tamtejszego kina. Ten rekord pobiła dopiero “Księżniczka Mononoke” Hayao Miyazakiego w 1997 roku. Wypchane ciała Taro i Jiro są atrakcją muzeum przyrodniczego w Tokio.
***
Obejrzane w ramach “Przeżyjmy to jeszcze raz: Berlinale 1984”:
Ettore Scola: Le Bal* – 8/10
John Cassavetes: Strumienie Miłości (Love Streams)* – 7.5/10
György Szomjas: Könnyü testi sértés – 7/10
Maurice Pialat: Za naszą miłość (À nos amours)* – 7/10
Costas Ferris: Rembetiko – 7/10
Peter Yates: Garderobiany (The Dresser) – 7/10
Koreyoshi Kurahara: Nankyoku Monogatari – 6.5/10
Pyotr Todorovsky: Romans polowy (Wojenno-poliewoj roman) – 6.5/10
Héctor Olivera: No habrá más penas ni olvido – 6/10
Jean-Marie Straub, Danièle Huillet: Klassenverhältnisse – 6/10
Samuel Fuller: Les voleurs de la nuit – 6/10
Allen Fong: Boon bin yen – 6/10
John Irvin: Champions – 5.5/10
Nils Malmros: Piękna i Bestia (Skønheden og udyret) – 5.5/10
Louis Malle: Crackers – 5.5/10
Bob Fosse: Star 80 – 5/10
Roland Emmerich: Das Arche Noah Prinzip – 4/10
* widziałam kiedyś i/lub sobie odświeżyłam
** bonusowe seanse z innych sekcji