W kinie: Narodziny Gwiazdy

a-star-is-born

 

NARODZINY GWIAZDY
polska premiera: 30.11.2018
reż. Bradley Cooper

moja ocena: 5.5/10

 

Fenomen „Narodzin Gwiazdy” Bradleya Coopera to dla mnie nie lada zagadka. Któryś już (dokładnie trzeci) remake klasycznej historii o kopciuszku z prowincji, który szukając szczęścia w show biznesie trafia na swojego księcia i dzięki niemu realizuje bajkowe marzenie o karierze i sławie, w żadnej swojej wersji, nie aspirował do czegoś więcej niż miana sympatycznej produkcji rozrywkowej. Aż tu nagle wjeżdża na białym koniu Bradley z Lady Gagą i okazuje, że mamy do czynienia z najbardziej oczekiwaną premierą roku, obiektem pragnień wszystkich festiwali świata (producenci beztrosko odrzucili propozycję Cannes na miejsce uroczystej, wielkiej premiery, chcąc pokazywać go bliżej końca roku) oraz murowanego kandydata do wielu laurów sezonu. I nawet marketingowcy nie uprawiali nadmiernie nachalnego publicity, by osiągnąć taki efekt. Dziwny jest ten filmowy świat. W 1937 r. William A. Wellman pod producenckim szyldem Davida O. Selznicka stworzył klasyczny melodramat o miłości dwójki artystów, gdzie wzlot kariery dziewczyny zbiega się w czasie z życiowym i artystycznym upadkiem jej partnera, który na początku drogi nie tylko podał pomocną dłoń, ale też otworzył drzwi do wielkiej sławy. Gdy rodzi się jedna gwiazda, blask drugiej smutno przygasa. Film z Janet Gaynor i Fredriciem Marchem oprócz banalnego wątku romantycznego miał i z dzisiejszej perspektywy ciągle ma jeden, duży atut. Na ważnym, drugim planie romansu Esther i Normana pokazuje (tu akurat w fajny, rześko satyryczny sposób) mechanizmy, jakimi rządził się współczesny bohaterom show biznes. Ten cały ceremoniał marketingowców i speców od wizerunku, którego finałowym akcentem jest zmiana imienia kandydatki na gwiazdę na bardziej chwytliwe i metamorfoza fizjonomii. Oraz też wewnętrzne rozterki delikwentki, która chce, pomimo blichtru i sławy, pozostać sobą – w sensie tożsamościowym i artystycznym. To był szalenie istotny wątek także w kolejnych „Narodzinach Gwiazdy” George’a Cukora z 1954 r., którego akcja przeniosła się na sceny przeżywających w tej dekadzie moment swojego największego rozkwitu musicali i wodewili. Esther i Norman zostali więc śpiewającymi aktorami, ale historia ich miłości się nie zmieniła. Znów zaczynało się od zauroczenia wielkiego gwiazdora młodą dziewczyną z talentem i ambicjami, a wieńczyło tragicznym końcem trudnego małżeństwa, kiedy to niegdyś ta aspirująca starletka została jedyną boginią na piedestale.

W najbardziej do tej pory znanej wersji „Narodzin Gwiazdy” Franka Piersona z lat 70. dokonano kolejnych modyfikacji zgodnie z tym, co akurat pasowało do pop kulturalnych realiów epoki. Norman, zwany teraz Johnem, był więc wielkim piosenkarzem, koncertującym na wypełnionych po brzegi stadionach, zaś występującą do przysłowiowego kotleta Esther poznał w zapyziałym barze. Postać dziewczyny wyraźnie nabrała pikanterii. Praktycznie po raz pierwszy tak wyraźnie podkreślono fakt, iż ta bohaterka nigdy właściwie nie była wielką pięknością. Uwiodła swojego partnera przede wszystkim talentem, charyzmą i osobowością. Barbra Streisand to Esther w wersji iście feministycznej, która marząc o sławie, nie ma zamiaru iść na specjalnie kompromisy w kwestii wyglądu, a zwłaszcza repertuaru. Nie ma ochoty udawać kogoś, kim nie jest – jako człowiek i jako artystka.

Relewantności wątku komentarza do popkultury czasów współczesnych filmowi ewidentnie nie zauważyli twórcy najnowszej wersji. Bradley Cooper i Lady Gaga śpiewają być może ładnie i całkiem sympatyczne piosenki, ale otoczka historii Jacksona i Ally to wyjątkowo niewiarygodne kuriozum, które w taki sposób zostaje rozegrane już w momencie ich spotkania. Nikt tu nie słyszał o profesjonalnych castingach? Talent show? To stąd dzisiaj biorą się teraźniejsi celebryci. Z charakternej Esther z wersji Streisand też niewiele pozostało. Ally ze zdolnej wokalistki i tekściarki, na którą kreuje ją barowy początek, zaskakująco łatwo, bo bez słowa sprzeciwu, przeobraziła się… w bezmyślny klon Lady Gagi – plastikową gwiazdkę w krzykliwym makijażu i kiczowatym kostiumie, śpiewającą piosenki o niczym. „Narodziny Gwiazdy” Coopera kreują w wielu miejscach przekłamany, w innych niepełny obraz kulis współczesnego show biznesu. Ciężko brać to na serio i czerpać z tego jakąkolwiek wartość poznawczą. A jeśli ten aspekt filmu tak wyraźnie fałszuje, to ta produkcja pozostaje tylko tym konwencjonalnym, łzawym melodramatem. Więc tell me somethin’, girl, are you really happy with this shallow film world?

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.