W kinie: Diuna

diuna

 

DIUNA
polska premiera: 22.10.2021
reż. Denis Villeneuve

moja ocena: 6/10

 

Niełatwo oceniać tę nową “Diunę”. Nie tylko dlatego, że Denis Villeneuve (prawdopodobnie) podzielił ją na dwie części, a ta pierwsza to ledwie zarys tematów, o których opowiada książka Franka Herberta. Literatura bardzo trudna w ekranizacji, bo słowa dużo łatwiej są w stanie oddać rozmach nieograniczonej wyobraźni autora, aniżeli zawsze bardziej ograniczone w środkach wyrazu obrazy. Villeneuve’a docenić należy, że karmi nasze oczy naprawdę pięknymi widokami. Będąc na rodzinnej planecie Atrydów, czułam powiew wilgotnego wiatru, a przenosząc się z nimi na Arrakis miałam pod stopami ten suchy, złoty piasek. Co prawda, nie wiem, dlaczego bohaterowie się nie pocili w palącym słońcu gorącej planety, ale rozumiem, że ucierpiałaby na tym romantyczna grzywka Timothée’go Chalameta, więc porzucono takie detale. Na razie nie jestem pewna, o co chodzi w “Diunie” Villeneuve’a, bo jeśli tylko o malownicze obrazki, to jednak darujmy sobie część drugą. Widzieliśmy magię wymagającej pustyni, groźne czerwie, a nawet barona Harkonnena wyłaniającego się z gęstej, czarnej mazi. Wystarczy. Po tych 3 godzinach mam wrażenie, że oglądam kolejną grę o tron w wersji gwiezdnych wojen, a z tego, co pamiętam, powieść Herberta znacznie wykracza poza tego typu kosmiczne widowisko. Książka podnosiła wiele społecznych i filozoficznych kwestii, których rzeczywistość i bohaterowie “Diuny” byli nośnikami. Żywymi symbolami idei, które aktualne pozostały nawet współcześnie. Jeśli miałabym teraz wskazać, co najbardziej interesuje Villeneuve’a, czy problem sprawiedliwego dostępu do naturalnych bogactw i nadmiernej eksploatacji środowiska naturalnego, a może niebezpieczeństwa, jakie kryją się za religijnym fanatyzmem, czy raczej filozoficzne rozważania o determinizmie albo polemika z koncepcją mesjanizmu – postawiłabym na to ostatnie. Bo to sugeruje postawienie w centrum opowieści postaci Paula Atrydy, której to roli Chalamet w ogóle nie udźwignął. W jego wykonaniu losy tego bohatera przeistaczają się niemalże w jakieś płytkie coming-of-age movie i niewielka w tym wina chłopięcej fizjonomii młodego aktora. Już widzę, że sygnalizowana w tej części DIUNY przemiana Paula wydarzy się trochę na “słowo honoru”. Będziemy musieli raczej w nią uwierzyć niż szczerze doświadczyć poprzez interpretację wymagającej i kluczowej roli.

Bohaterowie są w ogóle dużym problemem nowej “Diuny”. Bo ich właściwie nie ma. Paul Atryda obciążony jest okropnie niedoskonałym aktorstwem, a przez pół filmu to postać całkowicie przeźroczysta, stająca się elementem urozmaicającym krajobrazy Caladan i Arrakis. Czarny charakter – demoniczny baron Harkonnen – to kolejny typ opętany barbarzyńskim egoizmem, zaślepiony chciwością i obsesją władzy, czyli w takim kinie superbohaterskim postać najbardziej przewidywalna z możliwych. A przecież byłoby tu pole do rozwinięcia politycznych wątków, którymi w mniejszym lub większym stopniu obarczono niemalże każdego, tylko nie barona Harkonnena, uosabiającego już samym swoim wyglądem zło i moralną zgniliznę w najbardziej oczywistej i trywialnej postaci. Oscar Isaac to ten typ ojca-króla, kochającego, ale zdystansowanego, który w ważnych momentach ma przekazać synowi najistotniejsze rodowe i życiowe mądrości. Funkcjonuje on w tej historii jak oderwany od wszystkiego wolny elektron. Leto Atryda ma przynajmniej jakieś zadanie do zrealizowania, w przeciwieństwie do takiej Zendayi, która na ekranie fizycznie się pojawia, ale jej bohaterki nie ma póki co w tej opowieści. Aktorka jest tylko kolejnym elementem scenograficznym. Jedyną autentycznie ciekawą postacią w “Diunie” jest Lady Jessica – prowadzona przez Rebeccę Ferguson w bardzo przyzwoity, zniuansowany sposób, choć czuć, że twórcy nie chcieli dać pełnego pola do rozwoju dla tej bohaterki, bo przyćmiłaby ona wtedy Chalameta. Jej przeszłość i rola do odegrania w dalszej części opowieści to jedyny wątek warty poważnego rozpoznania.

Villeneuve wyciągnął wnioski z błędów poprzedników, którzy porażki ponosili na różnych etapach realizacji “Diuny”. Jego film, pomimo znacznych niedostatków dramaturgicznych, które wskazałam wyżej, posiada bardzo płynną, rytmiczną narrację. Łatwo w nią wejść i dać się jej ponieść bez poczucia bezsensownie upływającego czasu. Ten 3-godzinny prolog do (chyba) właściwiej historii dobrze porozstawiał pionki na szachownicy i przygotował nas na dalszy bieg zdarzeń, acz nie jestem pewna, czy jednoznacznie obiecał też głębsze treści.

Chciałabym jeszcze zganić Villeneuve’a za zachowawczość. Objawia się ona w pewnych drobiazgach, jak choćby wybór Hansa Zimmera na autora ścieżki dźwiękowej, bo ja bym tu widziała jakiegoś bardziej oryginalnego kompozytora młodszego pokolenia typu Nico Muhly za sterami. Ale także pójście w banalny zabieg, by film “dowyglądał” to, czego mu brakuje. W kwestii zdjęć wszystko mi się podoba (może poza scenami walk, które wyglądają jak każde inne kosmiczne batalie), ale też czuję, że reżyser przedobrzył w tym aspekcie, bo to było mu po prostu na rękę. Wolałabym, by w “Diunie” było więcej szaleństwa, ekstrawagancji i wielkości wyrażonej inaczej niż epiką i rozmachem obrazów. Nie do końca fair jest rozliczać Villeneuve’a praktycznie w połowie drogi, ale na razie ryzykuję tezę, że lepiej motywy znane z dzieła Herberta wykorzystał George Lucas w “Gwiezdnych Wojnach”. Nie widzę tu walorów mitotwórczych, ale może część druga rozwieje wszystkie moje wątpliwości.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.