Perły Klasyki Filmowej (7)

bidwedn


WIELKA ŚRODA
reż. John Milius
1978

moja ocena: 8.5/10

 

„Wielka Środa” kumuluje w sobie wszystkie te wątki, które w kinie kocham i których zawsze poszukuję. To swoiste połączenie motywów z „Ostatniego Seansu Filmowego” (wojna, która przerywa przyjemne życie prowincjonalnych lekkoduchów – bohaterów zawsze jakoś tak mi bliskich), „Wielkiego Błękitu” (przyjaźń i rywalizacja) czy „Najlepszych Lat Naszego Życia” (powrót do życia po wojennej traumie). Najbliżej „Wielkiej Środzie” oczywiście do dzieła Petera Bogdanovicha. Tutaj jednak wojna w Korei i jej następstwa brutalnie ingerują w życie małej społeczności surferów, dla których do tej pory liczyła się głównie rywalizacja i zabawa. Pod wpływem wydarzeń zewnętrznych niewyżyci utracjusze przechodzą przyspieszony kurs dorosłości, starając się jednak uchronić za wszelką cenę to, co definiowało ich jako grupę i każdego z osobna. Z różnym skutkiem. „Wielka Środa” czaruje epickim rozmachem nie tyle scenograficznym, ile samej historii, którą opowiada się z niesamowitą nostalgią i czułością (podobnie jak w „Wielkim Błękicie” właśnie), budując w ten sposób mitologię świata i wartości surferów (młodości, beztroski, lata), które bezpowrotnie się kończą (bo kiedyś w końcu trzeba dorosnąć). To też być może najładniej sfotografowany amerykański film umiejscowiony w małomiasteczkowej, nadmorskiej scenerii (świetna robota Bruce’a Surteesa). Reżyser filmu, John Milius, sam był surferem i miłośnikiem tego sportu. Dał się poznać jako zdolny scenarzysta (pracował przy „Czasie Apokalipsy”), ale od lat 80. jego kariera przybrała nieco gorszy obrót. 4 lata po „Wielkiej Środzie” stworzył „Conana Barbarzyńcę”, a późniejsze jego filmy podchodziły raczej pod spektakularne artystyczne i box-office’owe porażki. „Wielką Środę” na pewno natomiast warto ocalić od zapomnienia.

 

deserthea


DESERT HEARTS
reż. Donna Deitch
1985

moja ocena: 8/10

 

Ciężko naprawdę zachwycać się „Carol” (nawet jeśli jest się ogromnym miłośnikiem twórczości Todda Haynesa, uroku Cate Blanchett oraz fantastycznych retro stylizacji w filmach), gdy zna się „Desert Hearts”. Dzieła Donny Deitch (zadeklarowanej lesbijki) raczej na próżno szukać w przeróżnych zestawieniach polecanych queerowych filmów wszech czasów, czego totalnie nie rozumiem. Podczas gdy w „Carol” brakowało mi chemii między głównymi bohaterkami, w „Desert Hearts” otrzymuje się ją w doskonale wyważonych proporcjach. Wszystko tu bardzo subtelnie i swobodnie rozgrywa się wokół spontanicznego romansu między nieśmiałą mieszczką z Nowego Jorku a lokalną, narwaną dziewczyną. Ta pierwsza, Vivian, na chwilę przyjeżdża do Nevady, by szybko dopiąć procedurę rozwodową (nie chodzi tylko o to, że w tamtych czasach najsprawniej i bezproblemowo można było rozwieść się właśnie w tej okolicy, ale też Teksas, Nevada i inne „kowbojskie” stany kojarzą się bardzo po męsku, stąd umiejscowienie tu gejowskiego romansu ma w sobie coś zaczepnego i kontrkulturowego; Ang Lee w „Broadback Mountain” też odrobił tę lekcję) . Vivian szuka raczej spokoju i wyciszenia, nie wiedząc, co czeka ją na nowej, wolnej od długoletniego związku, drodze życia. Cay stanowi jej dokładne przeciwieństwo. Choć gubi się nieco we własnych wyborach, wie, czego w miłości i w drugi człowieku szuka i – zaskakująco – odnajduje to właśnie w łagodnej Vivian. Mimo że akcja „Desert Hearts” toczy się gdzieś w latach 50. (60.?), na próżno szukać w filmie ostentacyjnego, społecznego komentarza. Wolny jest on też od taniego dramatyzmu i fabularnych udziwnień. Ostatecznie wszystko bowiem sprowadza się do prostej odpowiedzi na pytanie, co jedna kobieta czuje względem drugiej oraz co z tym faktem zamierzają dalej począć (jeśli cokolwiek). Nie rzuca im się kłód pod nogi, nie osądza ich relacji w szerszych kontekście. Dlatego to być może najbardziej pozytywny, gejowski melodramat w historii kina. Jednak nie ma w nim prostego happy endu. W ogóle uwielbiam to zakończenie „Desert Hearts”, bo przypomina mi ono sposób, w jaki rozstawali się Jesse i Celine, zwłaszcza w tych pierwszych częściach serii Richarda Linklatera.

 

hud


HUD – SYN FARMERA
reż. Martin Ritt
1963

moja ocena: 8/10

 

Przy okazji islandzkich “Baranów” przypomniała mi się ta nieco zapomniana perełka. Konstrukcja obu filmów jest bardzo podobna. Oto bowiem w “Hudzie” skłócona rodzina staje w obliczu kataklizmu, własnej, małej apokalipsy, utożsamianej przez potencjalne wybicie zarażonego niebezpiecznym wirusem ogromnego stada bydła. Rodzinę tworzą mężczyźni – senior rodu, jego syn i wnuk, którym przy domu pomaga krnąbrna gospodyni – kobieta z przeszłością, która na farmie odnalazła spokój. To tyleż film o konflikcie pokoleniowym Huda z ojcem, ile rozprawa z wartościami i stylem życia uosabianymi przez sędziwego Homera. Nestor rodu stara się trzymać rodzinę w ryzach, wierząc, że jego syn – cyniczny hulaka, odpowiedzialny za śmierć swojego brata – doceni w końcu ojcowiznę i egzystencję na farmie. Chroni też wnuka, miotającego się między dziadkiem a stryjem. To z jednej strony opowieść przesiąknięta zgorzkniałą nostalgią, rozkładająca nad tą rodziną parasol nieuchronnego upadku. Z drugiej – to pełne cynizmu i bezwzględności studium rozpadu pozornie prywatnego uniwersum, ale w rzeczywistości mówiące wiele poważnych i niełatwych rzeczy o ówczesnej Ameryce, w której pięknie buduje się narodowe mitologie, by potem bez sentymentów wyrzucać je do piachu. Na uwagę zasługuje cała ekipa aktorska filmu, która stworzyła znakomite, wyraziste i głębokie kreacje (dwoje z nich otrzymało za nie Oscary). Choć show kradnie panom Patricia Neal w roli niezależnej gospodyni Almy, absolutną klasę pokazuje tu też młody Paul Newman, który sięgając po gniewnie nonszalancką pozę ala James Dean sprzed prawie dekady, buduje coś totalnie własnego i niezapomnianego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.