W kinie: Café Society (Cannes)

cafesociete

 

CAFE SOCIETY
Festival de Cannes 2016
reż. Woody Allen

moja ocena: 6/10

 

Nowojorski weteran już niemalże tradycyjnie swoim nowym filmem niewiele oryginalności wnosi do własnej filmografii, ale w porównaniu do nudnego “Nieracjonalnego Mężczyzny” czy pretensjonalnej “Magii w blasku księżyca” możemy mówić o małym progresie. “Cafe Society” otworzyło 69. Festiwal Filmowy w Cannes. Nowe dzieło Allena z początku trąci nieco telenowelą. Oto przedstawia się tu bowiem historię miłosnego trójkąta, który tworzą bogaty producent filmowy z Los Angeles, romansująca z nim sekretarka i jego siostrzeniec z Bronxu, który ucieka z Nowego Jorku, by nie popaść w rutynę. Grany przez Jesse’ego Eisenberga Bobby to typowy, allenowski znerwicowany romantyk (kilka dekad temu zagrałby go pewnie sam reżyser). Dużo ciekawszą jednak postacią jest jego wujek Phil – człowiek sukcesu z Hollywood, któremu gwiazdy i inni celebryci jedzą z ręki. Z początku zwodzi młodą sekretarkę, obiecując jej, iż opuści żonę, by w końcu pozwolić jej odejść i tym samym pchnąć w ramiona swojego sympatycznego siostrzeńca. Perypetie tych bohaterów nie są może szczególnie pasjonujące, ale – jak to u Allena bywa – niezbadane są koleje ludzkich losów. Dziewczyna w końcu będzie musiała jednego z zakochanych w niej mężczyzn, tym samym życie tej trójki potoczy się już osobnymi, ale nie do końca odseparowanymi od siebie torami. I właściwie od tego momentu “Cafe Society” staje się dość intrygujące.

Ostatecznie z filmu Allena płynie bowiem ciekawa refleksja o poczuciu spełnienia, a w szerszym aspekcie, czym tak naprawdę jest szczęście. Bohaterowie jego filmu bowiem do końca będą rozpamiętywać przeszłość i tęsknić za czymś nieokreślonym, całkowicie hipotetycznym (bo przecież nigdy niezrealizowanym) i mglistym, bez względu na to, jak będzie im się układać w teraźniejszym życiu. Te rozważania nie miałyby na pewno tak fajnej siły rażenia, gdyby nie trio Jesse Eisenberg – Kristen Stewart – Steve Carell, którzy fantastycznie odnaleźli się w klasycznym, allenowskim uniwersum.

Z bardziej formalnego punktu widzenia “Cafe Society” to też nostalgiczny powrót Woody’ego Allena do Nowego Jorku (tym wyrazistszy, gdyż swoją małą ojczyznę reżyser zderza tu z blichtrem Hollywood i słonecznej Kalifornii) oraz przypomnienie w drugoplanowej mikroskali wszystkiego, co Allenowi jest bliskie i znajome – retro stylizacji (akcja filmu toczy się w rytmie jazzujących lat 30.), świata drobnych cwaniaczków i domorosłych gangsterów, żydowskich korzeni (z których chętnie jak zawsze sobie żartuje). I choć wizja reżysera jest bardzo słodko nostalgiczna, wyidealizowana i pretensjonalna, w żadnym momencie słodycz nie jest przesadzona. To po prostu Woody Allen w całkiem przyzwoitym wydaniu.

 

***
Kasia w Cannes powered by:

Odpowiedź do artykułu “W kinie: Café Society (Cannes)

  1. ech

    Jak czytam kolejne recenzje, zwłaszcza młodych recenzentów, to nie wiem czego oni chcą od 80-letniego twórcy, który jak się przyglądam ma coraz większe kłopoty z chodzeniem (zdaje się powinien mieć laskę, ale woli się przy kimś przytrzymywać). Dobrze, że nie popadł w demencje lub nie kręci scen rozbieranych, żeby popatrzeć na młode ciała (co starym reżyserom się przydarza). Ale i tak nie jest źle inny recenzent nazwał Allena “karłem” a o jego widzach zasugerował że są bydłem (pasza jest dla bydła): “Ten karłowaty Nowojorczyk zdecydowanie za często karmi swoją widownię – myślałem sobie – i to jeszcze tą samą paszą.”. Jak można tak pisać o czyimś wyglądzie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.