LA LA LAND
polska premiera: 20.01.2017
reż. Damien Chazelle
moja ocena: 8/10
Musical to gatunek trudny i niewdzięczny. Czasy jego świetności minęły już dawno, ale co jakiś czas – szczególnie w Hollywood – ktoś wpada na pomysł, by na kinowe ekrany przenieść jakąś historię z musicalowymi predyspozycjami. A ponieważ współcześnie takie produkcje, szczególnie te bardziej udane, oglądamy niezbyt często, czasem dość nieproporcjonalnie do stanu faktycznego się nimi zachwycamy. Mi się np. podobały przepełnione estradowym rozmachem „Chicago” czy naiwnie romantyczne i rozkoszne w swym efekciarstwie „Moulin Rouge”. Z „La La Land” historia jest jednak całkowicie inna. To film rewelacyjny na dwóch, kluczowych płaszczyznach – formalnej i fabularnej. Nie rekonstruujący archaicznej estetyki, ale podejmujący z nią żywy dialog. Damien Chazelle z jednej strony nie kryje się z sympatią do musicali z epoki Starego Hollywoodu, zna też jego europejskie wariacje („Parasolki z Cherbourga”), ale potrafił w XXI wieku wnieść do gatunku świeżość i finezję (praca kamery, scenografia i jej detale, gra kolorami). Z drugiej strony, widać gołym okiem, że reżyser wywodzi się ze środowiska amerykańskiego kina niezależnego, którego poetyka w „La La Land” jest bardzo widoczna. Rozterki bohaterów filmu, ich tragiczno-komiczny wydźwięk, właściwie niewiele różnią się od tego, co za chwilę w kinach zobaczymy w zgoła odmiennej produkcji „Manchester By The Sea”. W fabule Chazelle’a poznajmy parę sympatycznych marzycieli (Emma Stone i Ryan Gosling po raz trzeci razem na ekranie i znów jest między nimi cudowna chemia!), która marzy o karierze w show biznesie. Mia chce być aktorką, Sebastian otworzyć klub, gdzie każdego wieczoru grać będą ambitni muzycy jazzowi. Każde z nich ma na swoim koncie sporo zawodowych niepowodzeń, ale dzięki łączącej ich zażyłości potrafią się nawzajem motywować i podtrzymywać na duchu. Show biznes potrafi być jednak brutalny, nie tylko bezpardonowo rewidując ludzkie marzenia, ale też wystawiając na próbę najpiękniejsze nawet uczucia. W „La La Land” proporcje między uroczym melodramatem a gorzką rozprawą z Hollywood są doskonale wyważone, zaś sama fabuła filmu na swój sposób dość oryginalna. Każdy może podejrzewać, jak zakończy się historia Mii i Sebastiana, ale tego, co finalnie zaproponował Chazelle, w takim kształcie, na pewno się nie spodziewa. To jedno z najwspanialszych zakończeń, jakie widziałam w kinie w XXI wieku. Również mnie ono przeraża, bo jest tak genialne, a wymyślił je gość, który całkiem niedawno przekroczył 30. rok życia! Od pierwszej sceny tańców i śpiewów w korku na autostradzie pod Los Angeles do ostatniej, porywającej sekwencji „La La Land” stanowi popis nieprzeciętnego kunsztu i niesamowitej fantazji Chazelle’a. Nikt tu nie udaje, że ten film to coś więcej niż cieszący oko, melancholijny eskapizm w najczystszej, lecz też bardzo szlachetnej formie, ale za tymi ładnymi piosenkami, kolorowymi sukienkami, romantycznymi zachodami słońca i gwiaździstym nieboskłonem kryje się też pewna (nie tak znów oczywista) mądrość dotycząca pogoni za sławą. Sukces to nie kwestia przypadku czy wiary, ale efekt ciężkiej pracy, wyrzeczeń, kompromisów. Osiągnąć go mogą (ale nie muszą) ci najbardziej zdeterminowani, cyniczni, autentycznie tego pragnący i za wszelką cenę brnący do celu, a nie chodzący z głową w chmurach marzyciele. Ci drudzy są pewnie ludźmi piękniejszymi i ocieplającymi nasze serca, ale też są bardziej narażeni na cierpienie i rozczarowanie, które znów takie piękne i przyjemne bynajmniej nie są. Pozytywne scenariusze dla nich rezerwuje raczej hollywoodzkie kino i barwne musicale, a niekoniecznie prawdziwe życie.