W kinie: Final Portrait (Berlinale)

finalpo

 

FINAL PORTRAIT
67. Internationale Filmfestspiele Berlin
reż. Stanley Tucci

moja ocena: 5.5/10

 

Historia osobliwej relacji artysty Alberto Giacomettiego i pisarza Jamesa Lorda, który zgodził się zostać modelem dla ekscentrycznego twórcy. Amerykanin nie wiedział, w co dokładnie dał się wciągnąć. Przychodził każdego dnia do paryskiej pracowni Szwajcara, przechodząc podobny rytuał. Giacometti siadał za sztalugą, brał do ręki pędzle i paląc papierosa tworzył portret Lorda. Nigdy nie był jednak zadowolony z efektów swojej pracy, w pewnej chwili w złości i zrezygnowaniu zamalowywał płótno i zapraszał swojego modela na kolejny dzień. Amerykaninowi pozostawało jedynie ciągłe zmienianie daty na bilecie powrotnym do domu. Giacometti wyłożył Lordowi swoją teorię o portrecie właściwie od razu. Kiedyś ten rodzaj malarstwa miał sens, bo jego zadaniem było odwzorowywanie rzeczywistości. Wraz z pojawieniem się i upowszechnieniem fotografii stracił jednak swoją funkcję. Szwajcar uważał, że cechą współczesnych portretów (i – wg niego – dzieł sztuki w ogóle) jest to, że zawsze pozostaną niedokończone. On sam stał się popularny tworząc takie właśnie sprawiające wrażenie nieukończonych surrealistyczne i kubistyczne dzieła, pokazując je na wystawach i sprzedając za niemałe pieniądze. “Final Portrait” nie jest bynajmniej przenikliwą refleksją o sztuce czy też próbą wiwisekcji skomplikowanej, artystycznej duszy, jaką był Giacometti. To właściwie taka miła, lekka i przyjemna komedyjka o zabawnym neurotyku, który sprytnie i totalnie niegroźnie pogrywa sobie z otoczeniem. W tejże roli jak zawsze wart oklasków Geoffrey Rush.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.