LUDZIE ZA MGŁĄ
Marcel Carné
1938
moja ocena: 9/10
W latach 30. twórcy tacy jak Fritz Lang czy Michael Curtiz krążyli gdzieś wokół motywów i idei, które dekadę później stworzyły gatunek filmu noir, w którym przez kolejne dziesięciolecia rewelacyjne dzieła tworzyli najznakomitsi twórcy w historii kina (od Wildera przez Hitchcocka do Polańskiego – w dużym uproszczeniu). Popularnie uważa się, iż ta estetyka, rozwijana przede wszystkim w produkcjach amerykańskich, była inspirowana niepokojami i niepewnością czasów wojny i tych tuż powojennych (najwięcej powstało ich w latach 1945-49). Tymczasem pierwsze dzieło, które spokojnie można by nazwać filmem noir, z charakterystycznymi dla tego gatunku elementami, powstało wcześniej. I to w Europie. Jean Gabin wciela się w “Ludziach za mgłą” w rolę dezertera armii kolonialnej Jeana, który w Hawrze szuka sposobu, by uciec do Ameryki Południowej, by tam odnaleźć lepsze życie. We francuskim mieście portowym spotyka wielu zwykłych ludzi, pochodzących z nizin społecznych lub reprezentantów ludu pracującego, którzy wpłyną na jego losy. Wśród nich będzie dziewczyna z przeszłością o głębokim, smutnym spojrzeniu. Nelly to typowa dla filmu noir femme fatale przyciągająca kłopoty, w które oczywiście wciągnie Jeana, niwelując jego wysiłki i plan ucieczki. Bohater Jeana Gabin ma wszystkie rysy, które za chwilę przejmą postacie grane przez Humphreya Bogarta. Jest szorstkim, ale wrażliwym mężczyzną (w obowiązkowym prochowcu i kapeluszu na głowie!), ciężko doświadczonym przez los i również przez niego naznaczony klęską. “Ludzie za mgłą” – jak na film powstały w latach 30. – został pięknie nakręcony. Dekadencki klimat Hawru, ponurego i skąpanego we mgle (większość zdjęć kręcona była nocą), wzbogaca fatalistyczną symbolikę fabuły. Marcel Carné to w końcu czołowy przedstawiciel tzw. realizmu poetyckiego, wyrosłego z przyziemnej, francuskiej literatury, Kammerspielu i poetyki kina Josefa von Sternberga. Lubię filmy noir i oglądałam ich naprawdę sporo, zarówno tych klasycznych tytułów, jak i tych nieco zapomnianych przez historię (moja ulubiona, nieco zaginiona perełka, to “Laura” Otto Premingera), ale najcudowniejsze dzieło tego gatunku powstało we Francji kilka lat przed eksplozją popularności estetyki noir w amerykańskim kinie.
WHITE DOG
Samuel Fuller
1982
moja ocena: 8/10
Samuel Fuller jest jednym z bardziej niedocenionych, amerykańskich twórców. Dostawał nagrody głównie za całokształt twórczości zamiast za konkretne dzieła, a popełnił przynajmniej jedną świetną produkcję właściwie w każdej dekadzie od lat 50., począwszy od “Kradzieży na South Street”, na “White Dog” skończywszy (którego zresztą pierwotnie miał reżyserować Roman Polański, ale musiał wyjechać z USA). Film z 1982 luźno opiera się o powieść wybitnego, francuskiego pisarza Romaina Gary’ego, scenariusz do niego wspólnie z Fullerem napisał Curtis Hanson, wyprodukował go Jon Davison, któremu zawdzięczamy oba RoboCopy, muzykę stworzył sam Ennio Morricone. A mówimy przecież o skromnym dramacie, w którym młoda, aspirująca aktoreczka wchodzi w posiadanie psa, którego ktoś nauczył atakować czarnoskórych ludzi. Dziewczyna znajduje więc doświadczonego tresera, który kierowany ambicją, postanawia naprostować charakter zwierzęcia. “White Dog” jest jednym z najciekawszych filmów o rasizmie, jaki powstał w Ameryce. Nie dlatego, że opiera się on o ładnie i sensownie prowadzoną metaforę i świetny warsztat Fullera jako filmowca. Widać, że jego twórcy doskonale odrobili lekcję z teorii behawioryzmu (szczególnie tego, który badał wybitny psycholog B.F. Skinner) i potrafili jej elementy przekazać efektownym i błyskotliwym jednocześnie językiem kina. Ze względu na swój kontrowersyjny temat “White Dog” nigdy nie trafił do regularnej dystrybucji, zobaczyć go można było jedynie w płatnej, limitowanej telewizji. A dziś to film z gatunku kultowych, który trochę obnaża wszystkie niedostatki takiego “Białego Boga” Kornéla Mundruczó, który nie tak dawno temu podbijał festiwale na całym świecie.
JEDZ I PIJ, MĘŻCZYZNO I KOBIETO
Ang Lee
1994
moja ocena: 8/10
Filmografia Anga Lee wypełniona jest paradoksami. Gdy reżyser wciela się w rolę hollywoodzkiego wyrobnika, pogrąża się w przeciętności (“Hulk”, “Życie Pi”, “AlphaDog”). Gdy skupia się na kinie skromniejszym w środkach wyrazu, prezentuje się dużo korzystniej niż tylko sprawny rzemieślnik. Potwierdza to choćby powstały gdzieś na początku kariery Anga Lee, jeszcze w Tajwanie, uroczy komediodramat “Jedz i pij, mężczyzno i kobieto”. To film, w którym zaprezentowano nie tylko finezyjną, zniuansowaną opowieść o rodzinie na rozstaju dróg, ale też pyszną sztukę kulinarną regionu, która stanowi też nieodłączny składnik jego kultury. Spotkania z bliskimi przy stole, rozmowy o jedzeniu i gotowaniu, mają w sobie coś oczyszczającego i relaksującego. Ten ceremoniał czasem zastępuje też nieudane, bardziej bezpośrednie próby komunikacji z drugim człowiekiem. Dla bohaterów filmu stanowią one także smaczną odskocznię od problemów codzienności, choć czasem – w sensie metaforycznym – nie wszystko w ich trakcie smakuje słodko. Strażnikiem rytuału i najmocniejszym spoiwem rodziny w “Jedz i pij” jest Pan Chu, właściciel restauracji i wdowiec, który robi wszystko, co może, by swoim trzem, dorosłym córkom zapewnić bezpieczne, domowe ognisko. Niezależnie od niego jednak rodzina nie funkcjonuje tak, jak powinna. Cementują ją jedynie wystawne, niedzielne obiady, przygotowywane przez Pana Chu. Każda z kobiet zmaga się ze swoimi problemami, zastanawia się, co zrobić ze swoim życiem, jak zmierzyć się z nieoczekiwanymi zdarzeniami, które się w nim pojawiły. Spokój, stoickość oraz ciepło wobec bohaterów, jakie promieniują z historii trzech sióstr, przypominają estetykę serdecznego, filmowego storytellingu, która za chwilę – pod koniec lat 90. i na początku XXI wieku – przysporzy międzynarodowej sławy innemu Azjacie, Hirokazu Koreedzie. Wspomnienie “Jedz i pij”, a nawet późniejszego “Brokeback Mountain”, powinno dla tajwańskiego twórcy stanowić pewną przestrogę – po co tarzać się w sztucznym basenie z wyimaginowanym tygrysem, skoro ma się tak świetną rękę w opowiadaniu prostych, głęboko humanistycznych, ciągle potrzebnych i wartościowych historii o zwyczajnych ludziach.
To co napisałaś o “Ludziach za mgłą” piętrz się błędów merytorycznych, chyba za bardzo chciałaś popisać się widzą, a jak widzę z klasyką jest u ciebie nie najlepiej. Naprawę. I za bardzo uwierzyłaś w łączące ten film powinowactwo z czarnym kryminałem, a jest ono bardziej przypadkowe niż myślisz. Reżyser dosłownie cytuje jeden z amerykańskich filmów, i nie jest to czarny kryminał, robi to w jednym celu, ale skonfrontować pewien ideał męskości ten francuski z tym amerykańskim. Ten film to realizm poetycki. I już.
Nie wiem, gdzie popełniłam te merytoryczne błędy. Piszę o tym filmie z perspektywy 2017 roku, a nie końca lat 30. i odnoszę kilka głównych elementów, które się w nim znalazły do kina, które rozkwitnęło po powstaniu “Ludzi za mgłą”, na innym kontynencie i tam zyskało sobie ikoniczny – z dzisiejszej perspektywy – status. Jeśli Carne nie był wróżką, to jasne, że podobieństwa do klasycznego czarnego kryminału są przypadkowe. “Ludzie za mgłą” są ekranizacją francuskiej powieści i wiadomo, że reprezentują w pierwszej kolejności nurt realizmu poetyckiego – typowy dla kina francuskiego lat 30., a zatem trend dość lokalny, który w dodatku zainspirował kilkanaście lat później nie kryminał zza Oceanu, ale egzystencjalne kino francuskie lat 50. Mając to na uwadze, w pierwszej kolejności jego mroczny klimat oraz ludyczno-romantyczne elementy należy odnieść do przedwojennych niepokojów Francji i Europy w tym okresie, a nie polemiki i konfrontacji z kinem amerykańskim. Btw, realizm magiczny nazywany bywa też czarnym realizmem i przecież owo określenie “noir” odnosi się do jego aury (nocne zdjęcie, dojmująca melancholia i ponury nastrój świata przedstawionego), a nie do jakichś wątków kryminalnych, o których nawet nie wspominam.
Nie widzisz, to będę cię dręczył. Ale perspektywa 2017 roku nie wyklucza znajomości amerykańskiej klasyki, do której ten film się jawnie odwołuje, a z twoich wymijających słów wnioskuje, że nie wiesz do którego. A to absolutny amerykański klasyk. Cały wątek gangu to kpina z tego amerykańskiego filmu, Carné odnosi się do niego w strojach i w aucie, parafrazuje cytaty z tamtego filmu, żeby go skontrastować z francuskim sposobem życia. Np. motyw policzkowania, oraz scena śmierci głównego bohatera. Tam żałosna, bohater wpada samotny do rynsztoku, we francuskim wzniosła śmierć, podkreślająca uczucie między postaciami. Nawet pies to wie. Ten pies, to coś z innego kina. Trochę mistyczny. Zresztą sam wygląd Jean Gabin to jeden z jego ikonicznych stylizacji, w mundurze, ale z czapką na bakier, zresztą pomijam, że widzisz go tu w prochowcu którego na sobie nie ma! W prochowcu chodzi za to jeden z chłopaków z gangu i jest to ukłon w stronę tego amerykańskiego filmu.
Żeby jaśniej opisać, dlaczego nie jest to filmy czarny, a raczej jakaś jego emanacja, zapowiedź, wystarczy przyjrzeć się postaci kobiecej. W klasycznym filmie noir, kobieta fatalna jest na początku postrzegana jako niewinność, najlepiej widać to w “Sokolę maltańskim”. Od niewinności do zgnilizny. A tu mamy odwrotnie, bohater na początku posądza Nelly, że jest prostytutką, zgnilizna okazuje się pozorem, a tak naprawdę to bardzo miła i czysta dziewczyna, i koniec końców najczystsze okazuje się jej uczucie. Ten typ kobiecej postaci jest charakterystyczny dla Marcela Carné, bo taka jest też np. Garance w “Komediantach”. Zresztą “Komedianci” choć tak różni od “Ludzi za mgłą” to jeśli się przyjrzeć powtarzają ulubione motywy i postacie z kina Carné.
A Michel Simon, to klasyczny typ jego postaci, pozorny safanduła, który może kogoś z premedytacją zamordować. Grał takie postacie wielokrotnie. Wspaniały aktor, który nigdy nie zgadzał się na duble, sceny z nim zwykle były kręcone za pierwszym podejściem. Warto to widzieć, gdy się go ogląda.
A takie merytoryczne zbyt daleko idące uproszczenia to np. “od Wildera przez Hitchcocka do Polańskiego – w dużym uproszczeniu”. Naprawdę ojców czarnego kryminału, tych stawiących jego kamienie milowe, wymieniasz Hitchcocka? Nakręcił kilka filmów bliskich temu gatunkowi, zwłaszcza wizualnie, ale tak naprawdę to ocierał się o niego bardziej z przypadku niż premedytacji. Naprawdę można był tu wymienić z 10 innych, bardziej trafnych. I Curtiz, który zdaje się tylko dwoma i to bardzo delikatnie filami otarł się o te stylistykę (głownie kręcił w latach 30 komedie, romanse, melodramaty, filmy o górnikach, komedie kryminalne, horrory, kino więzienie, niemal wszystko, ale o czarne kino otarł się delikatnie, zwłaszcza przy ilości tych filmów), później też nie za bardzo go ten gatunek interesował, choć czasami “Casablanca” jest do niego zapisywany, to umówmy się, tylko wizualnie, reszta to romans, tak samo “Mildred Pierce” będąca melodramatem. Choć ten ostatni film to chyba najbardziej typowy film czarny do Curtiza. Jeśli miałbym stawiać kogoś obok Fritza Langa to zapomnianego i dziwnie pomijanego Archie Mayo. Jego filmy nie tylko były kryminałami, ale często był smoliście posępne. A dziwne, że po wojnie przestawił się na komedie.
Jeśli chodzi Ci o “Docks of New York” Sternberga, to wydaje mi się, że podobieństwa filmu Carne do niego wynika z tego, że te najbardziej znane filmy Francuza, w ogóle inspirowane są Sternbergiem i dwoma innymi zjawiskami, o których wspomniałam (literatura, wyrastający z ekspresjonizmu Kammerspiel). Pies faktycznie jest jakimś ekscytującym elementem, który z jednej strony ociepla dość ponurą aurę wokół bohatera, z drugiej – mocniej wpływa na odbiór jego tragicznego losu. Gabin najpierw pojawia się w wojskowym mundurze – jest dezerterem, ucieka przed służbą i obowiązkiem wobec kraju. Nigdzie to przecież w filmie nie jest powiedziane, bo być nie mogło, ale symbolizuje to właśnie ten sponiewierany i nonszalancko noszony mundur. Z prochowcem fakt – mój błąd, gdyż potem Gabin ma na sobie wełniane odzienie i ten kapelusz. Pewnie rozkojarzył mnie ten efektowny, przeciwdeszczowy płaszcz Nelly:) ale trzymam się tego, że to jednak noszenie się po Bogartowsku. Dziewczyna nie jest zła, ale jednak to ona sprowadza na Jeana zgubę, a Garance to chyba jednak dużo bardziej złożona postać niż Nelly.
Nie uważam, że którykolwiek z tych reżyserów jest ojcem kina noir, bo cechą kina tamtych czasów jest to, że praktycznie wszyscy reżyserzy aktywni wtedy mieli bardzo różnorodne filmografie. Ani w przypadku Hawksa, ani Hustona – twórców absolutnie ikonicznych filmów noir – nikt by nie powiedział, że specjalizowali się właśnie w tym gatunku. Po Curtiza sięgnęłam, bo “Casablanca” jest oczywistym skojarzeniem, patrząc na film Carne z ogólniejszej perspektywy.
Nie chodzi mi o “Docks of New York”, choć Sternberg to bardzo inspirujący reżyser, a sam reżyser jest jak bohater czarnego kina, jego też zniszczyła fascynacja pewną blondynką. Tu raczej chodzi o film, który mu się nie podobał, chciał go obśmiać, podałem kilka tropów. Jeśli wie się, który to tytuł to jest to bardzo jasne.
No nie, nie odbieraj tego co jest kwintesencją Jeana Gabina, w tym okresie kina Bogart wciąż grał ty różnych przestępców. Dopiero “Sokół maltański” sprawił, że stał się tym za kim stoi określenie bogartowski. Gabin był bardziej bogratowski w tym czasie niż Bogart.
W klasycznym Hollywood mało, który reżyser specjalizował się w jakimś konkretnym gatunku, ale Hitchcock ani Curtiz nie nakręcili żadnego typowego filmu z tego gatunku. Już podanie “Człowiek z przeszłością” Tourneur byłoby bardziej trafne, jest to reżyser chyba jednego czarnego filmu, a jest to chyba najbardziej klasyczny film, są tu wszystkie elementy, można go oglądać z książką noir i odznaczać co jest. Ale są tacy reżyserzy jak Anthony Mann, który nakręcił mnóstwo filmów noir oraz westernów, a czasami mieszał jeden gatunek z drugim. W wspomniałaś o Curtizie przy okazji jego filmów z lat 30, polecam naprawdę zobaczyć film Archie Mayo z tego okresu, są one jak na Hollywood bardzo realistyczne, odnoszą się często do tematyki społecznej. W jednym z nich wystąpił Bogart, w “Czarnym legionie”, w który gra tam rasistę wstępującego organizacji w typie Ku Klux Klanu, bo… nienawidzi Polaków. Polecam!