GHOST IN THE SHELL
polska premiera: 31.03.2016
reż. Rupert Sanders
moja ocena: 5/10
Przy okazji tej – jakże wyczekiwanej premiery – nasunęło mi się tyle refleksji, że z góry przepraszam, iż może być tu trochę chaotycznie. Bardzo przypadł mi do gustu zwiastun “Ghost In The Shell”. Miał on bowiem w sobie dokładnie ten sam mroczny, psychodeliczny nastrój, co animacja Mamoru Oshiiego sprzed ponad 20 lat. Współcześnie dobre kino sci-fi potrafi być tak wizualnie wysmakowane, że ciężko uznawać całe już tegoroczne “Ghost In The Shell” za coś przełomowego dla gatunku, ale przynajmniej na poziomie obrazu duch pierwowzoru tkwi w tej odświeżonej skorupie. Trochę inaczej ma się sprawa z wymową samego filmu. Nowa wersja to oczywiście wytwór amerykański i wynika z tego wiele, niekoniecznie pozytywnych rzeczy. Animowany pierwowzór zawierał w sobie poważny, filozoficzny ładunek. Pytał o to, co decyduje o byciu istotą ludzką i człowieczeństwie. Rysował wyrafinowaną wizję przyszłości, którą definiowała ambiwalentna relacja świata ludzi i maszyn, pogoń za technologicznymi przełomami, nieustanne i niepokojące przesuwanie granic w nauce i życiu społecznym. “Ghost In The Shell” Oshiiego – poprzez postawę głównej bohaterki – miało też w sobie sporo punkowego buntu i anarchizującej energii. W nowej wersji pierwotną treść wyraźnie zbanalizowano i uproszczono, zastąpiono spektakularnymi strzelaninami i tanim, typowym dla kina amerykańskiego dramatyzmem (cały wątek z Dr Ouelet, graną przez Juliette Binoche, którego nie ma w starej produkcji). Kolejną, futurystyczną i dość trudną (bo cała uwaga filmu skupia się w sumie na jednej postaci) rolę dobrze uniosła na swoich barkach Scarlett Johansson. Mimo że wybór aktorki otrzymał błogosławieństwo Oshiiego, raczej nie spotkał się z przychylnością największych fanów “Ghost In The Shell”. Japończykowi Amerykanka mogła się podobać, bo być może wypełnia ona tu tę lekko perwersyjną obsesję reżysera na punkcie blondynek w czarnych perukach – w kręconym we Wrocławiu i okolicach pamiętnym “Avalonie” Oshii tak ucharakteryzował przecież Małgorzatę Foremniak. Świetnym, obsadowym strzałem okazała się kreacja Takeshi Kitano, będąca małym hołdem dla twórczości tego znakomitego reżysera. Reszta ekipy nie bardzo miała czym się popisać, bo po prostu kiepsko zostali napisani pozostali bohaterowie drugiego planu (w tym szczególnie haker Kuze). Można by tak analizować ten film dalej, ale najistotniejsze pytanie o “Ghost In The Shell” powinno brzmieć nie, czy to udany film, ale czy potrzebny. Otóż niestety niekoniecznie. Historia z amerykańską wersją to prawdziwa telenowela, bo prawa do niej kupiono dekadę temu, a dokonał tego sam Steven Spielberg. W między czasie kino sci-fi, zainspirowane m.in. “Ghost In The Shell” z 1995 roku, poszło mocno do przodu, zarówno pod kątem wysokobudżetowych spektakli, jak i kameralnych, filozofujących produkcji. Dzieło Oshiiego powstało zaś w specyficznym kontekście. Przesiąknięte było ponurym nastrojem japońskiej “straconej dekady” i obawami co do przyszłości, jak inne, również kultowe animacje tego okresu. Zresztą właściwie żadna z nich mocno się nie zestarzała. Wiele z nich zawiera sporo, bardzo aktualnych ciągle treści. Globalizacja też wtedy nie była tak intensywna, jak obecnie, więc takie kino Europejczykom czy Amerykanom wydało się (i słusznie) intrygujące, egzotyczne i świeże. W przypadku nowego “Ghost In The Shell” nie widać żadnego powodu, dla którego ten film powinien powstać, poza spieniężeniem zakupionych niegdyś praw, a w przypadku sukcesu zapoczątkowania nowej, kasowej serii o kobiecie-cyborgu walczącej z bezprawiem. Rupert Sanders też nie jest specjalnie wybitnym reżyserem. Mimo że zdradzał sympatię do japońskiej animacji kuriozalnie przemycając motywy z “Księżniczki Mononoke” do “Królewny Śnieżki i Łowcy”, “Ghost In The Shell” zasługiwało na lepszego człowieka po tej stronie kamery. Zatem w przypadku dzieła Sandersa rachunek zysków i strat może się ostatecznie zgadzać, ale czy twórców filmu należy za klepać po plecach – mam duże wątpliwości.