MUTE
polska premiera: 23.02.2018
reż. Duncan Jones
moja ocena: 5/10
Zacznijmy od czegoś, co mnie dość zaskoczyło – poprzez “Mute” Duncan Jones składa hołd swoim rodzicom, w tym przede wszystkim zmarłemu 2 lata temu ojcu. Nie tylko na drugim planie snuje opowieść o ambiwalencjach bycia rodzicem czy też pewnym okrucieństwie, jakie pociąga za sobą bezwzględna miłość rodzica do dziecka, ale przede wszystkim osadza historię swojego filmu w futurystycznym Berlinie, neonowym mieście jakby żywcem wyjętym z “Blade Runner 2049”, ale z całej masy artefaktów z przyszłości wyłaniają się znane budowle, pomiędzy którymi mógł spacerować David Bowie, gdy mieszkał w Zachodnim Berlinie, bo z tym miastem łączyła go przecież pewna więź. Jak np. charakterystyczne Neue Kreuzberger Zentrum przy Kottbusser Tor. I ta lokalizacja daje już pewną wskazówkę, co do świata, w jakim będziemy się obracać. To przestępczy, zdemoralizowany półświatek, zaludniony przeróżnej maści wyrzutkami, kryminalistami, prostytutkami, biedakami i uchodźcami (!). Jeśli sobie właśnie pomyśleliście, że to byłaby idealna sceneria dla jakiegoś filmu noir, to trafiliście w punkt. “Mute” to bowiem dokładnie kino noir w cyberpunkowej dekoracji, powielające klasyczny dla gatunku schemat w rytmie (a jakże!) świetnej ścieżki muzycznej Clinta Mansella. Prosty mężczyzna wiążę się z kobietą fatalną, delikwentką z przeszłością i tajemnicami, o których ten nie ma pojęcia. Jej nagłe zniknięcie zmusza go do przeprowadzenia własnego śledztwa, przez które ociera się o zdeprawowane, przestępcze układy. Ponieważ Leo jest amiszem-niemową tworzy się duży kontrast między jego wrodzoną prostodusznością a perwersyjną dekadencją świata, do którego najwyraźniej należała jego ukochana. Duncan Jones dobrze odrobił lekcję z kina noir, budując przyzwoitą intrygę w stylu klasyków pokroju “Chinatown”, ale w ogóle nie rozumiem pomysłu umieszczenia jej w takim efekciarskim świecie przyszłości. Ta wizja sprawia wrażenie potraktowanej bardzo skrótowo i w samej fabule porozrzucanej dość chaotycznie – pełni rolę raczej niepotrzebnego i średnio sensownego gadżetu. Przez pewien czas myślałam, że te wątki dotyczące seks robotów czy nowoczesnych implantów doprowadzą nas do fabularnego twistu, w którym Leo okaże się humanoidem z zaprogramowanymi uczuciami (coś jak w serialu “Humans”), ale nic takiego nie ma tu miejsca. W ogóle zwieńczenie osobistej historii bohatera granego przez Alexandra Skarsgårda wydaje się wyjątkowo wysiloną klamrą kompozycyjną. Tych mankamentów w “Mute” jest na tyle dużo, że ostatecznie oceniam ten film w kategoriach zmarnowanego potencjału na solidną, gatunkową fabułę.