GREEN BOOK
polska premiera: 8.02.2019
reż. Peter Farrelly
moja ocena: 5/10
Pamiętacie “Wożąc Panią Daisy”? Skromny film, w którym poczciwy Morgan Freeman woził białą, starszą i pełną uprzedzeń panią, w którą wcieliła się Jessica Tandy? Na niepozorne dzieło Bruce’a Beresforda spadł deszcz nagród, z Oscarem dla najlepszego filmu na czele. Ten schemat samochodowego feel good movie blisko trzy dekady później powtarza Peter Farrelly. W jego filmie kierowcą jest raptus ze społecznych nizin z włoskimi korzeniami (Viggo Mortensen) wyjęty żywcem z klasyków Martina Scorsese, wożący po głębokim Południu czarnoskórego wirtuoza fortepianu (Mahershala Ali). Właściwie wszystko, co w tej opowieści dla niej kluczowe znalazło się w zwiastunie, z donośnie wybrzmiewającym tożsamościowym paradoksem Dr Dona Shirleya – zbyt czarny dla białych, zbyt biały dla czarnych na czele. Natomiast tylko w pełnometrażowej produkcji rażą po oczach wszystkie te skróty i niezręczności scenariusza. Przemiana Tonego Vallelongi, który w jednym momencie wyrzuca szklanki po czarnoskórych robotnikach, by za chwilę, po kilku kilometrach drogi na Południe – bez specjalnych bodźców – zostać najlepszym przyjacielem Dr Shirleya. Siermiężna nauka dobrych manier i ogłady, którą Włoch z nowojorskich przedmieść odbiera od wyrafinowanego pracodawcy pachnie przeterminowaną naftaliną starych, slapstickowych komedii. Umoralniające tyrady bohaterów, mające budować pomost między mrocznymi latami 60. z ich rasowymi podziałami, a jakąś tam ich wersją współczesną, z rosnącą niechęcią do obcych, słabszych i różnych mniejszości, ale tylko emanującymi sztucznością i nadęciem. Wszystko w “Green Book” zostało tak precyzyjnie skrojone pod mody i gusta konkretnego audytorium (Amerykańskiej Akademii) oraz teraźniejszych potrzeb, że to aż ohydne. Sam film zaś nie jest wcale ani jakoś specjalnie zabawny, nie jest też mądry i wyrafinowany, a już na pewno interesujący i warty jakichkolwiek nagród.