Filmowe Okno na Świat s04e03

houseofhumm

 

BEOL-SAE
reż. Bora Kim
Korea Płd.
zobacz zwiastun >>>

moja ocena: 7/10

 

W swoim niezwykłym debiucie Kim Bora zawstydza całe to ambitniejsze kino coming-of-age zza Oceanu, którym się ostatnio zachwycaliśmy (“Lady Bird”, “Eight Grade”). Dużo bliższa jest jej bowiem liryczna przenikliwość azjatyckich mistrzów pokroju Hou Hsiao Hsiena czy Edwarda Yanga. Wzbogacona o własną, kobiecą wrażliwość i osobiste doświadczenie. Koreanka wraca do Seulu lat 90., w którym się wychowała i przygląda się zwyczajnemu życiu 14-letniej Eun-hee (Park Ji-hu). To, co uderza od pierwszych scen filmu to brak jakiejkolwiek nostalgii, która często mydli oczy zwłaszcza gdy autor konfrontuje się z własnymi wspomnieniami. Ton narracji przez cały czas pozostaje szlachetnie wyciszony (nawet ważny punkt zwrotny dla fabuły jak zawalenie się mostu Seongsu tego nie zmienia), zaś kameralna obserwacja życia nastolatki toczy się w zgodzie z zasadami filmowego realizmu. Nie bywa jednak brutalna, lecz raczej subtelna, mimo że najważniejsze wydarzenia z życia Eun-hee mają wyjątkowo dramatyczne oblicze. Dziewczyna boleśnie odkrywa, w jak niedoskonałej rodzinie funkcjonuje, notorycznie zawodząc się na bliskich. Pokładając zaufanie w rówieśnikach, pozornie będących w podobnym położeniu, także doznaje głównie rozczarowań. Ciężko na takich fundamentach stabilnie i w spokoju odkrywać własną tożsamość. Skojarzenia z “Siedzącym Słoniem”? Tylkjo pozornie, bo pomimo osamotnienia, zagubienia i niezrozumienia bohaterki, jej losy na tej wyboistej drodze zmierzają ku pewnej jasnej konkluzji. Pewnie, że towarzyszyć jej będą przez grubo ponad 2 godziny łzy, rozdarcie, głębokie poruszenie z powodu tego, co spotyka Eun-hee. Wytchnienie nie będzie oczywiste, fanfar nie usłyszymy, ale w równie ascetycznych subtelnościach kryje się ta prawda, o tym, co to jeśli nas nie zabije, to wzmocni, że po każdej burzy wschodzi słońce, a życie to ciągła nauka na własnych, nawet najtrudniejszych doświadczeniach.

 

thebeastinju

 

THE BEAST IN THE JUNGLE
reż. Clara van Gool
Holandia
zobacz zwiastun >>>

moja ocena: 7/10

 

Adaptacje klasycznych powieści bywają często nudną, filmową konfekcją, ale to zupełnie nie dotyczy Clary van Gool i jej imponującej interpretacji powieści Henry’ego Jamesa. “The Beast in the Jungle” w wersji holenderskiej reżyserki to postmodernistyczny melodramat, trzymający się dość mocno swoich literackich korzeni. Opowiada więc o niemożliwym uczuciu, jakie połączyło beznadziejnego fatalistę Johna (Dane Hurst) i poczciwą May (Sarah Reynolds). By pokazać, jak uniwersalna historia ukrywa się w prozie z początku poprzedniego wieku, van Gool nie ogranicza się do jednej epoki, ale pozwala się spotykać (i mijać) bohaterom w różnych okolicznościach czasoprzestrzennych, czyniąc je jak najbardziej naturalnymi dla dynamiki ich relacji. By zadać kłam stereotypowi, że w kwestii melodramatu w kinie powiedziano już wszystko, Holenderka z uczuciem dekonstruuje jego schemat, tworząc sensualny, uduchowiony spektakl, ucztę dla zmysłów. “The Beast in the Jungle” to film, który mówi językiem tańca. Choreografię swojego związku odtwarzają John i May, rzadko jednak tańcząc jako para, a mimo to ta forma bliskości stanie się ich najintymniejszą. Nie ważne, czy tańczyć będą w pięknym wiktoriańskim ogrodzie, czy sterylnym drapaczu chmur we współczesnym Londynie zawsze pozostają jednocześnie tak blisko i daleko od siebie. Rytmika narracji “The Beast in the Jungle” kojarzy mi się z “Ghost Story” – relacja bohaterów z płynącym czasem czyni z nich swego rodzaju duchy. W poetyckim traktowaniu krajobrazu i wnętrz dostrzegam u van Gool coś z oniryczności Sokurowa. “The Beast in the Jungle” to tyleż żałobna rapsodia nad utraconymi szansami, ile filozoficzna refleksja o ulotności czasu, pamięci, miłości. Totalnie urzekająca w formie, zgrana z nią swą poetycką treścią.

 

andthenwedance

 

AND THEN WE DANCED
reż. Levan Akin
Gruzja
zobacz zwiastun >>>

moja ocena: 6/10

 

Można by powiedzieć – skąd my to znamy. W konserwatywnym społeczeństwie, takim jak we współczesnej Gruzji (lecz przecież nie tylko), gdzie kilka lat temu z wyjątkową wrogością zareagowano na pierwszą w tym kraju Paradę Równości, lepiej pozostawać w ukryciu, gdy nie reprezentuje się upodobań heteroseksualnej większości. Tym bardziej jeśli tak jak Merab (Levan Gelbakhiani), żyje się marzeniem o karierze w tradycyjnym zespole tanecznym o wielowiekowej i bardzo zasadniczej tradycji. Tutaj nawet niemęski ruch bioder może skutkować wyrzuceniem z grupy, a co dopiero zdemaskowanie zakazanego uczucia do kolegi z parkietu i jednocześnie swojego najpoważniejszego rywala w konkurowaniu o główną partię taneczną. Pełna chemii relacja Meraba i Irakliego (Bachi Valishvili) ma w sobie coś rozbrajająco naiwnego, jest w słodki sposób pretensjonalna, beznadziejnie romantyczna. Ma swój niepodrabialny urok, nawet jeśli towarzyszą jej takie oczywistości, jak najbliższe otoczenie rzucające wiecznie chłopakom pod nogi dość banalne dla tego typu fabuły kłody oraz nieustannie wysyłające sygnały, że ich miłość to ta z gatunku nie mających się prawa się ziścić. Bardziej jednak niż społeczne przesłanie – na pewno ważne dla takiej Gruzji (i paru innych krajów) – ujęła mnie w “And Then We Danced” autentyczna energia młodej ekipy filmu, dzięki której jego bohaterowie są zdecydowanie czymś więcej niż tylko nosicielami konkretnych postaw, kontekstów, dylematów. Tej szczerości, przebojowości i animuszu brakowało wielokrotnie choćby polskim twórcom, bo skromna, gruzińska produkcja właśnie dzięki temu zostawia daleko w tyle np. takie apatyczne i smutne “Płynące Wieżowce”.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.