IRLANDCZYK
10. American Film Festival
reż. Martin Scorsese
moja ocena: 7.5/10
“Irlandczyk” to najlepszy film Scorsese od czasów “Chłopców z ferajny”. Obecne są w nim wszystkie elementy znane z kina amerykańskiego mistrza, na ekranie pojawiają się ci sami aktorzy, którzy towarzyszyli mu niemalże na każdym, ważnym etapie reżyserskiej kariery. Niektórzy z nich, jak choćby Joe Pesci, dla Martina wrócili nawet na chwilę z filmowej emerytury. Nic nie jest jednak takie samo. Bohaterowie filmu – głównie sycylijscy gangsterzy z Filadelfii – lojalność odmieniają przez wszystkie przypadki, siłę rodziny i tradycji podkreślają z użyciem najdonioślejszych słów, ale szybko staje się jasne, że tym, co ich łączy, jest przede wszystkim kasa, misternie utkana sieć szemranych interesów i biznesowych zależności. Ci gangsterzy, jeśli chodzi o wpływy i skalę oddziaływania (knuli nawet przy wyborze JFK na prezydenta), są być może wielcy, ale jeszcze nigdy nie byli tak malutcy. W tę włoską pajęczynę wplątał się tytułowy Irlandczyk, Frank Sheeran (Robert de Niro) – wojenny weteran, który młodość spędził z karabinem na Sycylii, po powrocie do kraju został kierowcą ciężarówki i drobnym krętaczem. Okazał się na tyle zaradnym typem, że zwrócił na siebie uwagę mafijnych bossów, którzy szybko przyjęli go pod swoje skrzydła. Szczególną troską Sheerana otoczył niejaki Russ Bufalino (Joe Pesci), stojący wyjątkowo wysoko w przestępczej hierarchii, choć nigdy nie dawał tego po sobie poznać. Markotny Włoch wprowadził podopiecznego do ekipy “sławniejszego od The Beatles” lidera związkowego Jimmy’ego Hoffy (Al Pacino), z którym mafię łączyły intratne, nielegalne interesy. Niesamowitą opowieść Irlandczyka, rozciągniętą na kilka dekad i wiele wątków, słuchamy z bezpośredniej relacji samego Sheerana. Gdy poznajemy go po raz pierwszy, finezyjnie prowadzona przez korytarze domu spokojnej starości kamera Rodrigo Prieto zapowiada tym jednym, technicznym bajerem nie lada fajerwerki. Nic z tego. Film Scorsese nie tworzy kolejnej, gangsterskiej baśni, nie mitologizuje poczynań swoich bohaterów, ani ich relacji. Za każdym razem, jak na ekranie pojawia się jakaś sławna persona z półświatka, od razu dostajemy informację jak (nieciekawie) zakończyła swój żywot. Smutno kończy się też egzystencja samego narratora. Przyjaciel, współpracownik, mąż i ojciec czterech córek, z których zwłaszcza zafrasowane oczy jednej z nich, Peggy (Anna Paquin), od najmłodszych lat kłuły sumienie Sheerana, jesień życia spędza w totalnej samotności. I nawet powidoki z przeszłości nie koją jego udręczonego serca.
Wspomnienia Irlandczyka na usługach włoskiej mafii wypełniają bowiem występki okrutne i egzystencjalne dylematy najcięższego kalibru, na które ten pozostawał dziwnie niewzruszony. Nawet wtedy, gdy kazano mu wybierać między kumplami-mafiozami a wieloletnim przyjacielem Hoffą, któremu zawdzięczał ładną, związkową karierę, ale którego krnąbrność nie odpowiadała jego biznesowym partnerom, nie da się powiedzieć, jakie wówczas emocje targały wnętrzem Sheerana. Czyni to z niego postać wyjętą raczej z kart powieści Dostojewskiego niż pełnych blichtru, gangsterskich eposów, jakich sam Scorsese parę nam zafundował. Opowiadana w wyjątkowo gorzkim tonie, intymna spowiedź Franka przygniata swoją melancholią, ale jej autor nie okazuje skruchy czy frasunku, nie żałuje za grzechy, nie rozlicza przeszłości. Pozostaje sobą do końca, choć nikt nie wspomni jego konsekwencji i lojalności, gdyż wszyscy, którzy mogliby mu wydać takie świadectwo, dawno już nie żyją. Taki przecież los gangstera, który nie skończył z kulką w głowie i nie ma w tym nic wzniosłego czy cudownego.
W “Irlandczyku” Scorsese skorzystał z technologicznych udogodnień i komputerowo odmłodził swoich ulubionych, ale wiekowo bardzo zaawansowanych już aktorów. Efekt jest różny, ale wysiłki tej ekipy to absolutne wyżyny aktorskiego fachu. Patrząc w papiery reżysera i panów po drugiej stronie kamery, można by odnieść wrażenie, że to kino raczej geriatryczne i miła ciekawostka w ich przepastnych, genialnych filmografiach, ale “Irlandczyk” to kino ocierające się o dawną, bynajmniej nie przebrzmiałą wielkość jego twórców. De Niro bodaj od czasów “Gorączki” nie miał tak głębokiej, zniuansowanej roli do zagrania. Al Pacino przypomniał o swoim geniuszu w najbardziej widowiskowy sposób z możliwych. Scorsese stworzył im wszystkim kreacje szyte na miarę – miarę kultowych postaci w historii kina, o których upomina się ono coraz radziej. Reżyser z Nowego Jorku jak nikt zasługuje na to, by jednocześnie budować mu pomniki za życia, ale nie odsyłać na emeryturę, by zrobił miejsce młodszym. Martin Scorsese mówi ciągle ważne i piękne rzeczy, zarówno na ekranie, jak i poza nim.