UNDINE
Berlinale 2020
reż. Christian Petzold
moja ocena: 5/10
Choć bohaterka to utkany na wzór syreny – relikt przeszłości, a w filmie pojawia nawet krytyczny esej historyczny o Humboldt Forum oraz sporej wielkości sum o imieniu Günther, zabrakło w tej melodramatycznej, baśniowej dekonstrukcji jednego – głębi. Może niekoniecznie takiej na miarę Rowu Mariańskiego, ale choćby Morza Bałtyckiego. Każda epoka potrzebuje swojego mitu, każde miasto – legendy i tajemnicy, które będą inspirować kolejne pokolenia twórców do tworzenia wielowarstwowych metafor w czasach sobie współczesnych. Christian Petzold dobrze zdiagnozował tę kulturową potrzebę, ale już niezbyt precyzyjnie dobrał środki, by na nią odpowiedzieć. Po motywy Ondyn – boginek jezior i rzek, nieodłącznie związanych z wodnym żywiołem, często sięgano w epoce romantyzmu, zatem czy może być dla nich bardziej odpowiedni gatunek filmowy niż melodramat? W “Undine” wszystko zaczyna się dość przewrotnie – od końca i początku. Na tytułową bohaterkę (Paula Beer) spada jak grom z jasnego nieba informacja od jej kochanka, który chce się z kobietą rozstać. Ona nie wierzy, bo wyznawał, że będzie kochał na zawsze, w dodatku jeśli ją zostawi, zginie. Musi i powinien sprawę więc przemyśleć. Mężczyzna pozostaje niewzruszony i pewny swojej decyzji. Ostatecznie Undine też nie wciela swoich gróźb w życie, bo chwilę po dramatycznym rozstaniu w niezwykłych okolicznościach poznaje Christopha (Franz Rogowski). Kwitnie nowa, wielka miłość, która wymazuje wspomnienie tej nieudanej poprzedniej.
Undine pracuje jako historyczka w miejskiej instytucji, gdzie opowiada gościom i turystom urbanistyczne legendy o Berlinie, w którym na przestrzeni wieków wiecznie coś się zmieniało, niekoniecznie oznaczając postęp, ale zawsze modernizację – na bazie założeń drogę ku lepszemu. Po artefaktach z przeszłości – niegdyś budzących ekscytację i kontrowersje – dziś pozostało jedynie wspomnienie na tekturowych makietach i parę akapitów w miejskich kronikach. Nic nie trwa wiecznie – zdaje się mówić Petzold. Także miłość to ulotny punkt w czasie. Berlińskim legendom reżyser poświęca zaskakująco dużo czasu, ale nie mają one większego związku z pięknym romansem Undine i Christopha. Nie dopełniają go, nie budują dla niego interesującego kontekstu. Korelacja z miłosnym wątkiem ma tu bardzo wątłe podstawy i wygląda raczej jak forma osobliwego product placementu. Na film zrzuciła się przecież cała masa lokalnych, berlińskich funduszy i na pewno miło im zobaczyć na ekranie intrygujące i nie najpopularniejsze miejskie opowieści. Z turystycznego punktu widzenia – strzał w dziesiątkę, z artystycznego – wybór dziwaczny i dość niezrozumiały.
W legendach syreni śpiew miał zwodnicze właściwości. Uwodził żeglarzy, ale tylko po to, by prowadzić ich do zguby i ku niebezpieczeństwu. W tym przypadku czarować magią mitologicznego kontekstu zapragnął Christian Petzold i częściowo mu się to udaje. Ale choć zawiesił swój romans – jak w “Tranzycie” – w delikatnej, czasoprzestrzennej próżni, nie wypłynął z tą historią na głębokie wody, brodząc w wyjątkowo płytkich rewirach. “Undine” to powabny melodramat i niestety nic więcej.