TENET
polska premiera: 26.08.2020
reż. Christopher Nolan
moja ocena: 5.5/10
“Tenet” – osobliwe połączenie liter, które używane w początkowej fazie filmu, określane zostaje mianem “słowa-wytrychu”. Może otworzyć bohaterowi wiele drzwi, ale za to, co za nimi zobaczy, musi już sam wziąć odpowiedzialność. Christopher Nolan też dźwiga na swoich barkach niemało. Po raz kolejny bowiem mierzy się z konceptem wykraczającym poza granice ludzkiej percepcji. Najprościej rzecz ujmując – “Tenet” wymaga ogromnego skupienia, a najlepiej więcej niż jednego seansu, by poukładać sobie w głowie tę szaloną, ale jednak bardzo analitycznie rozplanowaną fabułę. 200 baniek nie poszło na marne, choć w dzisiejszych okolicznościach – ze stale rosnącymi odsetkami kredytu – ciężko będzie film spłacić. Z tej kasy opłacono nie tylko imponujące efekty specjalne, ładne plenery, finezyjną scenografię, ale też Noblistów w dziedzinie fizyki. Konsultując karkołomne pomysły fabularne filmowców, sprawili oni, że dość łatwo akceptuje się ten niezwykły, palindromowy koncept, niezupełnie do końca go rozumiejąc. Pojęcie wstecznej entropii brzmi na tyle mądrze i naukowo, że nie mamy śmiałości pytać dociekliwiej, zwłaszcza gdy – w przeciwieństwie choćby do granego przez Roberta Pattinsona Neila – nie posiadamy ścisłego wykształcenia i genialnego umysłu. W najnowszym filmie Nolana nie wszystko trzeba rozumieć. Nie ma też takiej potrzeby. Dekonstrukcja czasoprzestrzeni dzieje się na naszych oczach i razem z bohaterami “Tenet” układamy te puzzle, z biegiem akcji coraz bardziej naturalnie odrzucając typową, linearną koncepcję czasu. Z początku wielowarstwowość narracyjną nieśmiało symbolizują tylko naboje, które wystrzeliwane zamiast trafiać do celu, wracają do magazynku pistoletu. Nolan dość szybko wrzuca jednak bieg wsteczny, pokazując, iż w ten sposób także można popchać wydarzenia niesamowicie do przodu. Albo do tyłu – w zależności, czy bohaterowie gonią akurat za przyszłością czy przeszłością.
Pretekstem dla podróży w czasie w “Tenet” jest zagrożenie pierwszorzędnego sortu – zagłada świata. O tyle nietypowa, że szykują ją potomni swoim przodkom, wybrawszy na pośrednika karykaturalnego oligarchę ze Wschodu (Kenneth Branagh). Jego głównym przeciwnikiem staje się Protagonista (John David Washington). Zresztą, co u Nolana charakterystyczne, postacie dla reżysera mają znaczenie drugorzędne – to jedynie figury porozstawiane na wielopoziomowej szachownicy narracyjnej, przesuwane tak, by każdy element układanki ostatecznie spiął się na kilku równoległych osiach czasu. Już w pierwszej sekwencji inspirowanej atakiem na teatr na Dubrowce, który w “Tenet” zamienia się w kijowską Operę Narodową, o głównym bohaterze dowiadujemy się najistotniejszych kwestii. Jest doskonale wyszkolonym komandosem, kultywującym pewien idealistyczny, żołnierski etos oraz wykazuje przesadną dbałość o to, by w ferworze akcji nie ucierpieli niewinni cywile. Każda z głównych postaci otrzymuje pewien sztampowy zestaw cech i motywacji, podczas gdy te drugoplanowe – niczym w grze komputerowej – właściwie dostarczają tylko Protagoniście informacji, by ruszyć go w kolejnej miejsce. Jedynie Robert Pattinson dostał całkiem ciekawą postać do zagrania – kreatywnego spryciarza, wygadanego fizyka i sprawnego żołnierza w jednym, a przy tym dość rozkosznego luzaka, który z Washingtonem tworzy fajną, bromance’ową relację.
Gdyby nie wyrafinowana akrobatyka na osiach czasu (i ich mistrzowskie kalibracje), “Tenet” spokojnie można by rozpatrywać w kategorii rozrywkowej pulpy, w której Bondowska intryga spotyka się z bombastycznymi atrakcjami rodem z “Mission Impossible”. Bo Nolan w swoim najnowszym dziele wcale nie oferuje doznań, których gdzieś już nie przeżyliśmy, oglądając współczesne kino sensacyjne. Te wszystkie widowiska z efektownymi pościgami czy spektakle z wybuchającymi na każdym zakręcie fajerwerkami. Różnica między “Tenet” a B-klasowym kinem akcji jest taka, że wpisano w jego scenariusz poważną rozprawkę z fizyki kwantowej oraz że ten film wygląda naprawdę świetnie.