DIABEŁ WCIELONY
polska premiera: 16.09.2010
reż. Antonio Campos
moja ocena: 6/10
Ponure pogranicze stanów Ohio i Zachodniej Wirginii jako siedlisko najgorszych żmij – kaznodziejów o niecnych intencjach, skorumpowanych stróżów prawa, a nawet seryjnych morderców, polujących na prowincjonalnych drogach na niewinnych autostopowiczów. Gdyby tego było mało, śmierć także zbiera tu swoje okrutne żniwo, o czym w swoim krótkim żywocie wielokrotnie przekonuje się młody Arvin Russell (Tom Holland). Choroba zabrała mu najpierw matkę, a rozpacz ojca, od którego chłopak odbierał twarde, ale mądre lekcje życia. To właśnie on przekazał synowi najważniejszą z prawd o tym, że świat pełny jest złych ludzi. Wspomnienie ojca i jego tragiczna spuścizna już zawsze mają prześladować Arvina, ale akurat te konkretne słowa nastolatek weźmie sobie do serca, z równą uważnością i bezwzględnością stawiając czoła tym, którzy krzywdę i nieszczęście sprowadzają na jego bliskich. Zło złem zwyciężaj, jeśli chcesz mieć nadzieję na ucieczkę z krainy totalnego zepsucia. Reżyser Antonio Campos jest całkiem konsekwentny w swojej minorowej rozprawie o korzeniach i naturze zła, w którą wkrada się również bardzo konkretna refleksja o ślepych zaułkach wiary. Gdy wyznawana żarliwie i bezkrytycznie, usypia ludzką czujność. Film stanowi ekranizację powieści Donalda Raya Pollocka, którego dokładne słowa wypowiada z ekranu narrator tej mrocznej sagi, ale równie dobrze można odnieść wrażenie, że to proza Williama Faulknera ze swoim mocnym, psychologicznym szkieletem i nokturnową onirycznością. Gęstą atmosferę od czasu do czasu rozładowuje humor, co z tego, że także smoliście czarny. “Diabeł Wcielony” nie ma jednak nic wspólnego z jakością “To nie jest kraj dla starych ludzi”, ani tym bardziej “Aż poleje się krew”, które po zwiastunie pierwsze przychodziło na myśl. Największy zarzut do produkcji Camposa można mieć pod kątem tego, czy na pewno z książkowego pierwowzoru udało się wyłuskać najlepszą z możliwych, filmowych narracji. Zbyt wiele epizodów i wątków sprawia, że wielu z nich brakuje odpowiedniej głębi i precyzyjności. Dużo tu skrótów i powierzchowności, na czym najbardziej cierpi zarówno wątek Willarda Russella (Bill Skarsgård), jak i pary zepsutych zabójców (Jason Clarke i Riley Keough). Natomiast świetnie spisała się cała ekipa aktorska, dzięki finezji której każda z postaci otrzymała swoje wyraziste rysy (choć mnie akurat jakoś mocno nie zachwyca Robert Pattinson ze swoim dziwacznym, piskliwym akcentem, którego niedawny, drugoplanowy występ w “Tenet” zdecydowanie bardziej mnie przekonywał).