W kinie: Her

her

 

HER
polska premiera: 14.02.2014
reż. Spike Jonze

moja ocena: 7/10

 

Nie jest to bynajmniej najlepsze dzieło Spike’a Jonze’a – reżysera inteligentnego i oryginalnego, ale na pewno to jeden z najsmutniejszych filmów, jakie w ostatnich latach oglądałam. A ponieważ ja lubię smutne historie, “Her” na starcie ma u mnie dodatkowe punkty. Oniryczny świat niedalekiej przyszłości, który z jednej strony skąpany jest w romantycznych, sepiowych promieniach słońca, z drugiej – mógłby stać się niemalże modelową areną starcia bohaterów serialu “Walking Dead”. Po takiej rzeczywistości przeprowadza nas zupełnie nijaki Theodore – człowiek o aparycji współczesnego hipstera z nowojorskiego Williamsburga i wyjątkowo lekkim, chwytliwym piórze, dzięki któremu zarabia na życie pisząc obcym ludziom ckliwe listy miłosno-dziękczynne. To właśnie taki świat kształtowany przez złudzenia i fantasmagorie, szczególnie jeśli chodzi o relacje międzyludzkie. Rozczarowany i zraniony przez poprzednią partnerkę Theodore znajduje bratnią duszę w Samanthie – obdarzonym świadomością systemie operacyjnym o ponętnym głosie Scarlett Johansson. Świadomy ograniczeń i mankamentów swojej nowej przyjaciółki mężczyzna będzie jednak próbował tworzyć coraz bardziej zażyłą, uczuciową, a nader wszystko tradycyjną relację z technologiczną nowinką. Będą zatem romantyczne wycieczki, pikniki z przyjaciółmi, a nawet erotyczne uniesienia. Związek Theodore’a z Samanthą okaże się jednak kolejną iluzją, a przede wszystkim obnaży zupełnie ponadczasową prawdę o tym, jak niedoskonałe, kruche i nieprzewidywalne są relacje, w jakie angażuje się człowiek, bez względu na to, czy ta druga osoba przyjmie postać małego, elektronicznego plastiku czy zupełnie klasycznego homo sapiens. Miłość może przynieść tyle samo radości, ile bólu, a gorycz i dojmująca pustka po rozstaniu zawsze smakują tak samo. Gdzieś w tę dość naiwną, ale poruszającą i przygnębiającą refleksję Spike Jonze próbuje tchnąć odrobinę optymizmu, tworząc w finale zupełnie niepotrzebną pochwałę pełnokrwistych związków, gdzie Theodore odnajduje swoistą równowagę między marzycielską stroną własnej natury, a tą realistyczną. Gdyby ten zachód słońca był bardziej gorzkawy i ponury, ja byłabym wyraźniej zachwycona, a tak jestem po prostu z filmu zadowolona.

 

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=ne6p6MfLBxc]